wtorek, 24 czerwca 2014

These nights never seem to go to plan

Data: czerwiec 2014
Powód: Florence
Fandom: Leitha nie powinna robić zdjęć
Zapytanie: życie, koncert, pracowity czerwiec 
Typ: pamiętnik, relacja
Słów: 2600


Byłam pewna, że nie lubię koncertów.
Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, czym ludzie się zachwycają. Drogie bilety, zablokowane ulice, wrzeszczące tłumy ludzi mogących błyskawicznie zmienić Cię w rudą miazgę i scena tak daleko, że o wiele więcej zobaczysz kupując dvd.
Na urodziny organizowane z moim chłopakiem dostałam kiedyś od znajomych dwa bilety na Within Temptation w Stodole. Nie ekscytowałam się bardzo, zwłaszcza że koncert szybko został przełożony o niemal rok, gdy wokalistka zaszła w ciążę (jak ona śmiała?). Nim się spostrzegliśmy, zespół nagrał nową płytę i byliśmy niemile zaskoczeni, gdy 90% koncertu składało się z bliżej nieznanych nam utworów. W dodatku miałam zły humor tego dnia, kolejki były niemiłosiernie długie i nastroju koncertu nie czułam zupełnie. Otrzymałam propozycję bycia wziętą na barana, ale na samą myśl poczułam przypływ lęku wysokości.
Potem okazało się, że nowa płyta była całkiem niezła. Słucham jej do dziś, ale nie o to chodzi.
W takim nastroju anty-koncertowym przemęczyłam się aż do 2013 roku, kiedy to ogłoszono, że Florence wystąpi na Coke Live Music Festival w Krakowie. Kraków daleko, nieznany, Coke taki pełen spoconych ludzi, bilety nietanie i…
…może wytłumaczę Wam, o co chodzi z Florence.
Sądzę, że każdy ma taką jedną rzecz. Są ludzie, którzy nie lubią psów. Ale jest dla nich taki jeden mały piesek kolegi z klasy, z takimi malusieńkimi uszkami, którego nie da się nie wygłaskać, a mowa zatwardziałego kociarza zmienia się w jego obecności w niezrozumiałe piski i gruchanie nieskładnych sylab. Są osoby, które nie lubią słodyczy (są?). Ale jest taki jeden smak z dzieciństwa, jeden typ ciastka, którego recepturę zna jedynie ich babcia. Słodycz, którego oni nie nazywają byle słodyczem. Rozkosz w ustach, dla której zabiliby na zawołanie. Ta jedna rzecz, dla której robią wyjątek.
Mam nadzieję, że czujecie klimat. Moją rzeczą jest Florence. Moją – osoby, która przez całe życie słuchała wszelkich rockowych odmian muzyki, od Emo-watych Green Day’ów i Linkin Parków, przez ballady o niespełnionej miłości w stylu Three Doors Down, przez cięższe brzmienia w kierunku Bullet For My Valentine aż do naprawdę zatwardziałego i zdziadziałego okresu słuchania Megadeth czy Pantery – ulubioną wokalistką jest Florence.
Florence, której najcięższym możliwym określeniem jest Indie rock. Której każda piosenka jest inna, miesza się z popem, soulem. Coś, co w wykonaniu faceta byłoby śmieciem obok którego nie tylko nie przeszłabym obojętnie, ale rozstrzelałabym na ranienie moich uszu. Florence, której teksty są głębokie, metaforyczne, mroczne, liryczne i romantyczne. Wszystko to, czym gardziłam na lekcjach polskiego. Florence, która wygląda na wiecznie niewyspaną i nieumalowaną, której garderoba jest pomięta i czasem sprawia wrażenie wyjętej ze śmietnika.
To ten typ zagubionej, delikatnej, eterycznej i tak do bólu oryginalnej i alternatywnej osoby, której do tej pory nie byłam w stanie zdzierżyć.
Cóż, tylko krowa nie zmienia zdania.
Jej koncert w Krakowie w sierpniu ’13 zapamiętam z wielu względów. Nadal sceptyczna, miałam wokół siebie barierę, przez którą starałam się nic nie przepuszczać. Obserwowałam za to ludzi – tych szczęśliwych, podekscytowanych ludzi, którzy wrzeszczeli jak opętani, gdy tylko harfa wjechała na scenę. Roziskrzone oczy i zaciśnięte dłonie tysięcy fanów, których w jednym momencie serca stanęły, a ich cały świat skupił się na rudej łepetynie w czarnej, skromnej sukience na środku sceny.
Ciężko opisać ścisk serca w obliczu nagle spływającej świadomości, jaką siłę ma muzyka. Jaką władzę ma ta szczupła, delikatna osóbka, biegająca po scenie na bosaka, a czasami przystająca, by nieobecnym (zagubionym?) wzrokiem przejechać po widowni. Florence nie łapie kontaktu wzrokowego, nie widzi swojej popularności i siły. Jest oderwana od tego wszystkiego, uśmiecha się nie w dumie, a zdumieniu.
Uderzenia basów, które trzęsą ziemią (nie podłogą – ziemią) i klatkami piersiowymi można zaznać na wielu koncertach. Wywrzeszczanego jak jeden mąż, znanego na pamięć, wyrytego na sercu tekstu – również. Lecz to ten blady, rozkojarzony wzrok, to skinięcie wychudzonej dłoni i zapytanie w oczach – Co wy tu wszyscy robicie? – jest tym, co odróżnia Florence od reszty.
Pod koniec koncertu chrypiałam i kulałam. Starałam się zachować spokój i wyprowadzić moje towarzyszki cało z morza ludzi. Potem, stojąc samej pół godziny w kolejce po picie, gdy one dochodziły do siebie, zdałam sobie sprawę, że moja bariera pękła. Że dopiero teraz do mnie dochodzi, co właśnie przeżyłam, że byłam częścią - tysięczną, malutką kroplą w tym morzu – masy, która zdefiniowała ten koncert. Że zostałam zaklęta, nie mniej nie bardziej, przez muzykę, której nie zawsze rozumiem, której nie zawsze potrzebuję, i która na pewno do mnie w ogóle nie pasuje.
Przez miesiące do następnego koncertu nawet nie zorientowałam się, gdy Florence stała się mi jeszcze bliższa. Nie słuchałam jej wcale dużo, i tak już wszystko znałam na pamięć, a poznałam rzesze nowych artystów. A mimo to podeszła mnie w niespodziewany sposób.
To moment, w którym jej słuchałam, powód, sprawił, że nabrałam do niej tak emocjonalnego podejścia. Gdy nieobecnym wzrokiem skanowałam wyświetlacz i naciskałam „play”, byłam zwykle bardzo szczęśliwa lub bardzo smutna. I to eufemizmy, bo w moim chorym przypadku „szczęście” powoli przeskalowało się w euforię i zatracenie, a „smutek” w rozpacz i nędzę. Balansowałam po skraju noża i w obu przypadkach wracałam myślami do tego koncertu. Czułam, jak muzyka mnie wypełnia. Teksty nie tylko obiecywały, pocieszały i radziły. Opowiadały, tuż do mojego ucha, własne historie, zdające się mówić – Nie tylko ty tak masz. Ja czułam to samo.
To właśnie powiedziałam (wykrzyczałam?) w tłumie w sobotę, w czerwcu ’14, gdy przeciskałam się w kierunku sceny z niewinną kocią gracją, a moja towarzyszka stwierdziła, że nie idzie ze mną.
Dlaczego? – spytałam.
To tylko Florence.
To nie przystojny facet, to nie wielka, międzynarodowa sława, to nie perkusista, którego przesiąknięte potem pałeczki mogłabym złapać i trzymać w pokoju, a potem sprzedać na eBay’u. Poza tym – nie dasz rady. Tu są tysiące ludzi. Każdy tam idzie, nie uda ci się.
To tylko Florence.
Mam nadzieję, że nie klęłam za bardzo. Wytłumaczyłam raptownie rozmówczyni, że to bluźnierstwo. Że Florence jest dla mnie ważna. Że to osoba, której głos słyszałam w uchu w najlepszych i najgorszych chwilach mojego życia, gdy nikogo innego obok mnie nie było. Że ją poznałam. Że to głupie, ale ona zna mnie i ja jej potrzebuję. Że to genialna osoba, której nie rozumiem… a chcę.
Że to jest Florence.
Miałam przez moment wrażenie, że wszystko pójdzie źle. Że przyjechałyśmy za późno, że przez koncert nie zdążę skończyć projektu na studia, że nie wrócę do domu przez Paradę, że bramkarz żartujący, że nas nie wpuści, bo mamy nienumerowane miejsca na płytę (what?) wyprorokował coś złego. Że narzekanie koleżanek udzieli mi się, i ten koncert nie będzie miał nic do poprzedniego.
Zacisnęłam jednak zęby.
Nie pozwolę, by była to recenzja z koncertu. Nie powiem słowa o Bombay Bicycle Club, The Wombats i The Kooks, bo nie byli ważni.
Ważne było, że kilka minut przed dwudziestą trzecią zobaczyłam jasnoszarą barierkę. Że od sceny dzieliło mnie co najwyżej pięć metrów. Wszystkie byłyśmy zaskoczone, że to już, że zaraz, a wokół nas tyle ludzi, którzy się pchają i pchają.
Tuż przed nami był Fanclub Florence. Mieli koszulki, gadżety, wianki, brokat. Full wypas. Byli typowi fani – przestępujący z nogi na nogę, podekscytowani, których w życiu nie mogłabym oderwać od misji, jaką było zobaczenie ich „Flo” z bliska. Mówili o niej jak o starej przyjaciółce.
Byli też tacy, którzy przysypiali – faceci wielcy jak dąb, którzy mruczeli, że są zmęczeni i mają już dość tego koncertu. Zastanawiałam się, jak puści muszą być. Jak bardzo nędzni, skoro nic tak wyjątkowego, czego nie można kupić (nie dosłownie) nie sprawia im radości.
Miałam ochotę ich zabić.
Jednak zrozumiałam, że wszystko musiało pójść dobrze.
Jednak wolontariuszka zapinająca mi oczojebnozieloną opaskę na nadgarstku puściła mi oko. Jednak kasjer sprzedający nam wodę uległ naszym zalotnym uśmiechom i dał nam zakręconą butelkę, nie kubek.
Tylko nikomu nie mówcie.
Jednak fanklubowiczki odwróciły się ku nam, zaczęły rozmawiać.
Nie macie brokatu – zauważyły.
No… nie.
Odkręcony krem podstawiono mi pod nos. Posmarowałam się nim na całej twarzy.
Zamknijcie oczy i głowa do góry.
Kilo brokatu przyklejonego do skóry miało pewnie polepszyć wrażenia.
Jednak pod sceną czekało nas jednak więcej miłych zaskoczeń. Bohaterami dnia przez moment nie była Florence, a… oni:
 Wolontariusze z Kropli Beskidu, którzy z uśmiechem na stałe przylepionym do ust nalewali wody do papierowych kubków i podawali je nam.
Mimo że nie było bardzo gorąco, można było być poważnie zmęczonym i odwodnionym. To w tych „kolejkach pokoju” – podawaniu sobie setek kubków pomiędzy rękami nieznajomych, zobaczyłam pierwszą tego dnia iskierkę. To był jednak magiczny dzień.
Wokół była masa cudzoziemców. Obok nas stała Hiszpanka (jeszcze niższa niż ja!) od której piersi odbijałyśmy się, gdy ktoś z tyłu pchał ją na nas, bo ktoś z obsługi technicznej przeszedł przez zaciemnioną scenę.
Oh, ¡Dios mío! ¿Por qué?!
 Podaliśmy jej wodę i poplotkowaliśmy po angielsku. Szybko stworzyło się kółko wzajemnej adoracji – plotki o Florence, kto którą piosenkę lubi najbardziej, skąd jesteśmy, ile kto czekał przed bramkami.
By the way – świadomość, że stoję obok chłopaka z Lublina, który na wejście na stadion czekał od siódmej rano, gdy ja przyjechałam o osiemnastej  – bezcenna. Podokuczałam mu trochę (albo poflirtowałam z  nim – nie jestem pewna) by dopiąć swego.
Minuty tykały, a ja stałam jedną osobę od barierki. Widziałam wszystko, stojąc na podwyższeniu (coś na kształt progu zwalniającego, pewnie na kable) i patrząc nad głową niskiej dziewczyny. Przyjechała z chłopakiem i gdy każdy instrument zespołu był już na miejscu, a za nimi powiewała płachta z intrygującym wzorem, mocno ścisnęła go za rękę.
A tak serio, gdzie twój wianek?
Zasuszony, nie ze mną – odparłam. – Nie miałam siły robić nowego.
            I nagle się zaczęło. Pierwsze nuty, szum, wrzask, postać Florence w czymś, co mogę jedynie nazwać podomką i ewidentnie boso i ewidentnie bez stanika. Tysiące ust skandujących tekst, piski, krzyki, rozmowy i dudniące nagłośnienie, które pozwala mi ją jeszcze jakoś dosłyszeć, bo szum fanów dochodzi tylko z jednej strony.
            Nie ogarniam nic, stoję na palcach, by odprowadzić ją wzrokiem, patrzę jak rozgląda się po pełnym stadionie i wita się z nami.
          Wtedy rozpoczyna się kolejna piosenka, tę lubię bardziej, niesamowity bas, niesamowity rytm. Skandujący tłum robi za piękny chór, którego nie można kupić. Echo stadionu na które narzekają „specjaliści” nagle się przydaje, a każda nuta rozwodnionej i tak piosenki otrzymuje nową, odbitą w tafli barwę.
            Jestem w stanie jedynie uśmiechnąć się porozumiewawczo do koleżanek, które aż skaczą z radości. Wyciągamy ręce i machamy, gdy Florence podchodzi do nas bliżej, stoi na samej krawędzi sceny.
            Chwila przerwy. Długa nuta na gitarze elektrycznej. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem, widzę banany na twarzach ludzi dookoła, nie przeszkadza mi brokat w oku i zapach potu, bo to już teraz. Wszystko się dzieje i nic mnie nie obchodzi i gdyby tylko…
            Brzmią pierwsze nuty harfy i drętwieję. Wszystko jest przepełnione purpurowym światłem. Florence hasa po scenie, z jednej strony na drugą, jakby właśnie nie zaczynał się jej najważniejszy dla mnie utwór.
            Przypomina mi się rozmowa z Kamm, z którą przez swoją gapowatość się w końcu nie spotkałam. Ona chciała Over the Love, ja swoje Howl, mimo że Florence nigdy go nie gra na koncertach. Przypominam sobie jeden jedyny komentarz pod facebookowy'm postem Florence o koncercie – mimo że nigdy nie komentuję masowych postów nie-znajomych, ale Florence jest wyjątkiem – w którym pyta, co ma zagrać dla Polaków.
            Howl – piszę od razu, nawet jeśli to podpucha i to wcale nie ona, ale muszę napisać, bo to moja piosenka, mój kawałek świata, ja cała i nie tylko, mój tekst, moje łzy, moi bohaterowie.
            Florence wychyla się ku publiczności z lekko rozchylonymi ustami, jakby drwiąc. Czeka na odzew, rozgląda się. Perkusja gra do marszu.
            Chwyta mikrofon i zaczyna śpiewać, skupiona, wprost do niego, lekko pochylona, idąc w moim kierunku.
            Zaczynam szlochać i zakrywam twarz rękoma. Tylko rozczulony wzrok i pocieszające ramię wokół mnie sprowadza mnie na ziemię. Jestem tu, tuż obok (pod) Florence, która śpiewa w moim kierunku tekst tak bardzo mi znany i tak bardzo trafiający w moje sedno.
            Florence idzie dalej, wyciąga rękę ku publiczności, a wszyscy wokół mówią – nie krzyczą – tekst, jakby też mówili do mnie, o mnie, o niej też, i do niej, i ona wyciąga mikrofon w inną strefę fanów, którzy pomagają śpiewać, mówią tekst szybko i z bolesną znajomością jak zahipnotyzowani.
            Wokół są ludzie, którzy lubią to, co ja. Kochają ją tak jak ja i być może mają ku temu te same powody. Trafia to do nich, rozumieją to, a może to Florence nas rozumie, nie odwrotnie, i dlatego o tym śpiewa i dlatego to takie piękne.
            Wpatruję się w nią jak głupia, w jej farbowane włosy, które są jak moje naturalne, gdy ja w napływie chęci zmian ufarbowałam się, by być jak ona kiedyś i nie mogę przestać płakać i krzyczeć. Chodzi tym swoim zarzucającym krokiem, jakby szła po łące, wśród kwiatów w wiosenny poranek, a nie będąc centrum wszechświata tysięcy ludzi i kolejnych milionów, których tam nie ma a chcieliby lub powinni.
            Ruda łepetyna znika, Florence zeskakuje niżej, śpiewając do mojej grupy kolejną zwrotkę i już z powrotem czuję grunt pod nogami. Śpiewamy z nią wszyscy, machamy do niej i wyciągamy ręce. Florence nas nie widzi, ale nie szkodzi. My uśmiechamy się za nią i to wystarczy. Zadziera sukienkę i wskakuje z powrotem na scenę i odprowadzamy ją wzrokiem, wiedząc, że wróci. Unosi materiał, pokazując całą nogę i tańczy, i chodzi wzdłuż krawędzi, śpiewając jakby sama dla siebie. Bez wysiłku, lekko. Jest jak ryba w wodzie.
            Nikt z nas nie spodziewa się szaleństwa, jakie następuje przy Rabbit Heart. Tego jak Florence wchodzi w publiczność lub robi piruet, obsypując się brokatem. Wszyscy widzą wianki i radość, i absolutną bekę chórku z tego, co gwiazda robi pod sceną, biegając bez opamiętania i piszcząc do mikrofonu.
            Każdy truchleje przy jej najdłuższej nucie podczas No Light, No Light.
            Nikt nie spodziewa się coveru, wszyscy szepczą, czy to aby nie nowa piosenka z kolejnej płyty, na którą wszyscy do cholery czekamy. Skaczemy, a ludzie rozsypują brokat. Depczemy porzucone kubki.
            Ludzie wariują, gdy śpiewa Over the Love, o które też prosiliśmy i uśmiecham się na myśl, że Kamm będzie zadowolona. Moje koleżanki nie znają, ale szybko im tłumaczę. Odkrywam ten utwór na nowo i znów chce mi się płakać.
            I mówi do nas. Mówi, że nas kocha, że czekała na ten występ, że wzruszyła się niespodziankami (czerwone morze serc) i listę piosenek przygotowała specjalnie dla nas, zgodnie z naszymi prośbami. Nic dziwnego, że słyszymy Blinding, Sweet Nothing czy Breaking Down.
            Jestem czerwona z radości.
            Florence spotyka się z fanklubem za kulisami, wszyscy są w brokacie. Robią masę zdjęć. Mówi organizatorom, że to najważniejszy koncert w jej życiu.
            A ja wciąż nie wierzę. Nie pozwalam barierze oddzielić mnie od tych wrażeń, nawet jeśli ludzie się pchają, krzyczą, a moja skóra pokryta jest tak grubą warstwą brokatu, że wygląda jak rybie łuski.
            Koncert przedłuża się, bogu dzięki, bo nie chcę wracać.
            Człapiemy do przystanku, ale pięćdziesiąt tysięcy osób w jednym autobusie to zły pomysł. Wokół są tłumy. Śmieją się, gadają, piją piwo.
           Dopiero teraz orientuję się, że to nie chodnik się nagle rozrósł, ale ta chmara ludzi idzie do centrum środkiem ulicy. Dosłownie yolo-walk największą ulicą i najsławniejszym mostem Warszawy. Wszędzie brokat, który skrzy się w świetle latarni. Całe centrum stolicy, od stadionu po dworzec, jest opanowane przez wianki i Florence.


            Dzięki Mundialowi w domu czekało na mnie piwo. Brokat miałam następnego dnia na całej głowie, mimo dwukrotnego mycia włosów. Mama nie może go usunąć też z pralki.  Spałam jak zabita.
            Do tej pory oglądam nagrania z koncertów i analizuję je – już na trzeźwo.
            Ściągnęłam oficjalne video z czterech piosenek. Głupie Orange nie pozwoliło na transmisję live, a Youtube zaraz będzie usuwał. Musi wystarczyć.
            Z projektu dostałam lepszą ocenę, niż kiedykolwiek, a reszta studentów zazdrości mi koncertu.
            Nie wszystko było idealne. Nigdy nic nie jest. Nie muszę się jednak nikomu już tłumaczyć z mojego szczęścia. Znajomi mogą niedowierzać, śmiać się ze mnie, pytać czemu, ale ja już tylko wzruszam ramionami. Oni, w swoich barierach, nie zrozumieją.
            Zabiorę ich wszystkich ze sobą następnym razem.

środa, 18 czerwca 2014

Don't walk away when the heart is yearning

Pierwszy dzień po zajęciach, tuż przed sesją, a mój organizm decyduje, że skoro teraz nic nie muszę, to podaruje mi anginę. 
Póki się nie pozbieram i nie zacznę pisać nowych rzeczy - wykopuję starocie, które widziało mało osób.
To krótkie... coś... dedykuję wszystkim, którzy w codziennym miejskim zgiełku czasami zatrzymują się, zastanawiając się, co siedzi w głowach mijających je osób. Tym, którzy rozumieją, że nie są jedyni na świecie, a tuż za rogiem może rozgrywać się jakaś magiczna, niezwykle emocjonalna historia. 


Data: listopad 2012
Powód: bo tak
Fandom: brak
Zapytanie: przekleństwa, emocje,  życie
Typ: Shonen-ai (?)
Słów: 2900



         Wiatr zacina jak pojebany. Nienawidzę wiatru. Mam do niego za długie włosy. Jestem cały mokry od tego przeklętego śniegu, przez co lepią mi się do twarzy. Nienawidzę śniegu. Nienawidzę zimna, nienawidzę takiej pogody i tego kurewskiego miasta.
         Zbliżamy się do dworca. Nienawidzę dworców. Cuchną szczynami, stęchlizną i truciznami sprzedawanymi masowo w postaci hot-dogów i innych gówien. Wałęsają się tu menele i inne podejrzane, cuchnące osobistości. Prawdziwa śmietanka towarzyska.
         A Ty się uśmiechasz. Bezczelnie się, kurwa, uśmiechasz, gdy wychodząc z tramwaju omal nie upuszczam sobie na stopę ciężkiej torby. Ryjesz się dalej, jak pojebany. No tak. Bo jesteś pojebany. Trzeba być zjebem, by lubić taką pogodę. I dworce.
         Stajemy pod szerokim dachem. Szczerze mówiąc gówno on daje, bo wiatr wieje w bok. Kulimy się razem przy kolumnie, choć i tak masz we włosach pełno śniegu. I na rzęsach. Mam nadzieję, że tylko ja zauważam takie rzeczy. Znając cię, to gdy tylko zobaczysz płatek śniegu w moich, to uznasz to za wielce artystyczne i romantyczne i wyciągniesz ze swojej pedalskiej torby tego gruchota, co go nazywasz pieszczotliwie „aparatem” i cykniesz mi zdjęcie.
         Nienawidzę zdjęć.
         Czuję się jak po wyjściu z kina. Zawsze śmieszy mnie to uczucie. Wchodzi się do centrum handlowego, gdy jest jasno, ogląda się film w zupełnej ciemności. Jest się oderwanym od świata, zagłębionym w przedstawianej historii. Gdy się wychodzi, wydłubując nonszalancko resztki popcornu spomiędzy zębów, jest już noc. Zawsze mi się to zdarza, nawet latem.
         Ma się wtedy poczucie dziury w czasie. Strasznego marnotrawstwa, zagubienia. Mam tak teraz, trzęsąc się z zimna przy betonowej kolumnie jebanego dworca. Nie mam pojęcia, gdzie się podziało te kilka dni, które spędziliśmy razem. Były dla mnie jak film. Wciągający, zajmujący, psychologiczny i, szczerze mówiąc, kurewsko dobry film. Problem w tym, że wychodzę właśnie z kina. A ty jesteś reżyserem.
         Oddychasz bezgłośnie, gapiąc się gdzieś uparcie w dal. Z Twoich ust unosi się biała para. Na samą myśl, że widzisz w oddali jakiegoś zakichanego znajomego, który zaraz do nas podejdzie i zacznie pierdolić, ściska mnie za serce. Jeszcze tego brakuje, by zabrali nam ostatnie minuty razem.
         Nie wiem czemu, ale jestem na Ciebie wściekły. Często mi się to zdarza, ostatnio. Irytuje mnie to, że Cię nie nienawidzę. Że jakbym się starał, nic do Ciebie nie mam. Że się przy Tobie cały czas uśmiecham. Jak jakiś opętany dzieciak. Nienawidzę osoby, którą się staję.
         Czuję się… słaby. Inny. Samotny.
         Chociaż w sumie wiesz co? Jednak Cię nienawidzę. Tak. Nienawidzę tego, jak naiwny i dobry jesteś. Jak niepotrzebnie pomagasz ludziom, martwisz się o nich zamiast o siebie lub o mnie – wiem, jestem egoistą. Jak się poświęcasz, nie dostając nic w zamian. To cholernie wkurwiające. Nienawidzę, jak opowiadasz mi o swoich znajomych. O tych laskach, za którymi biegasz. Karolina, Magda? Nienawidzę ich. Nienawidzę, że nie masz dla mnie czasu. Że nie rozmawiamy tyle, ile kiedyś, bo znikasz nagle. I nigdy nie zaczynasz rozmów. Mówisz, że nie chcesz się narzucać, a ja sądzę, że to przez lenistwo.
         Uśmiecham się, myśląc o tym, choć jest to gorzka myśl. Odwracasz wzrok, speszony. Zamknięty w sobie i nieśmiały do końca, kurwa mać. I milczysz. Zwykle mi to nie przeszkadza, a jednak teraz, gdy za kilka minut przyjedzie mój pociąg, mógłbyś coś mówić. Wykorzystać ten czas, nacieszyć się nim należycie, a nie stać jak kołek i wyczekiwać.
         Czasami mam wrażenie, że Ci się narzucam. Że cieszysz się, że wyjeżdżam. Że powoli o mnie zapominasz i nasza przyjaźń staje się dla Ciebie niewygodna.
         Jeszcze jakbyś się mnie słuchał i cykał te swoje przeklęte foty. Pisał, oglądał dobre filmy. Ale nie. Marnujesz czas na bzdury, mimo że ja chcę dla Ciebie dobrze. Czasami mi się marzy, że spotkamy się kiedyś po latach i każdy z nas będzie robił to, co kocha. I będziemy się uzupełniać naszymi pasjami. Dzielić się nimi, cieszyć.
         Złudne marzenia. Nie liczę na to. To tylko przelotna myśl.
         - Pociąg TLK „Rozewie” do Wrocławia wjedzie na tor siódmy przy peronie drugim.
         Zajebiście. Jeszcze mniej czasu.
         Drgnąłeś na monotonny głos w głośniku. I spojrzałeś na mnie bez emocji, jakbyś coś ukrywał. Powinienem się już przyzwyczaić. Zaciskasz rękę na pasku od torby z przeklętym aparatem. Nosisz go przy sobie, a gówno z tego jest.
         Ale laski na to lecą, prawda? Tajemniczy romantyk. Cichy. Dojrzały. Oryginalny. Pierdolony artysta. A Ty nic.
         Nienawidzę tego, jak w siebie nie wierzysz. Masz w sobie ogień, niesamowity geniusz i intuicję, których ludzie Ci zazdroszczą. Uwielbiają Cię, tak przy okazji. Wszyscy. Jesteś dla nich całym światem. Całej tej popierdolonej bandy, do której nigdy nie będę mógł należeć. Nie wierzę, że przy Twojej inteligencji tego nie widzisz. A mimo to ciągle powtarzasz, że jesteś do niczego. We wszystkim. Że nie czeka Cię nic ciekawego, że do niczego nie dojdziesz.
         Masz wtedy szczęście, że mieszkamy te dwieście kilometrów od siebie, bo bym Ci porządnie przyjebał, czytając te bzdury. A wiesz, że trenuję.
         Prosisz się o pochwały i ja to czuję w kościach. Chcesz być doceniony. Ale nie przeze mnie. Mogę się zachwycać Twoimi pracami, Tobą całym, pocieszać Cię i wspierać, a mimo to nic to nie zmieni. Spłynie to po Tobie. Mogę się pocić nad Tobą jak pieprzony pedofil w przedszkolu, a Ty i tak uznasz, że przesadzam. Że jestem przyjacielem, więc paradoksalnie moja opinia się nie liczy.
         Że ja się nie liczę.
         A mimo to powtarzasz, że jestem ważny. I że mi ufasz. Kurewsko zabawne, serio. Gdy ja przestałem właśnie ufać sobie. Muszę to przemyśleć. Potem.
         Słyszę stukot nadjeżdżającego złowrogo pociągu. Wiatr zelżał. Odrywasz się od kolumny, by spojrzeć mi w oczy.
         Nienawidzę patrzeć się w oczy.
         Czuję stanowczo za dużo. Nigdy nie sądziłem, że będą mną targać takie emocje z takich błahych powodów. Bo przecież nic się nie stało, prawda? Kolejne spotkanie, po długich miesiącach rozłąki wypełnionych głupimi sms-ami i godzinnymi rozmowami przez komunikator. Ale to w dobre dni. Kiedy będziesz miał czas.
         A jak nie? Trudno. Moja duma i tak nie pozwoli mi upomnieć się o więcej. Duma i zdrowy rozsądek. Nie potrzebujesz mnie. A ja na Ciebie nie zasługuję. A to tylko te pomniejsze z wielu powodów.
         - Płaczesz – zauważasz z oszołomieniem. Wzdycham z uśmiechem, unosząc wzrok do góry. Zawsze byłeś, kurwa, spostrzegawczy. Chcę powiedzieć, że jesteś debilem, ale zagłusza mnie irytujący pisk hamującego pociągu.
         - No – odpowiadam zamiast tego, zarzucając zamaszyście ciężką torbę na ramię. Prostuję plecy. Znowu jestem wyższy, tę odrobinę, co jest zabawne, bo jesteś starszy.
         Intelekt i umiejętności postrzegania rzeczy oczywistych jednak na to nie wskazują. Jesteś kretynem, po prostu.
         - Czemu? – pytasz otępiale, uśmiechając się sztywno i sztucznie. Automatycznie stajesz pomiędzy mną a pociągiem.
         Bo jestem kurewsko nieszczęśliwy. Bo się żegnamy. Bo czuję zbyt wiele, stanowczo za dużo. Obiecywałem sobie z tym skończyć, a los jak na złość sprowadził na mnie tę pierdoloną słabość. Jestem jak głupie dziecko we mgle. Nie wiem, co ze sobą zrobić i nikt mi nie może pomóc.
         - Bo widzimy się ostatni raz – odpowiadam ze spokojem, a przynajmniej tak mi się wydaje.
         Twój uśmiech nie znika jeszcze przez sekundę. Całą pieprzoną sekundę zajmuje mu przetworzenie prostych informacji. Jesteś debilem.
         W końcu zębatki między Twoimi głuchymi na mnie uszami klikają i w Twoich oczach pojawia się zrozumienie. I strach.
         - D-dlaczego? – Masz oczy wielkie jak talerze. Szkoda, że siebie nie widzisz. W każdej innej sytuacji bym się roześmiał, ale nie teraz. Mam misję. I póki jestem w miarę odważny, a serce nie wyleciało mi z piersi, a za Twoimi plecami konduktor kłóci się z jakąś starszą pasażerką, muszę to zrobić.
         - Bo zrobiłem coś złego – mruczę powoli, jak do dziecka, którym, pod wieloma względami, jesteś. Niewinny. Głupi. Nieświadomy. Dobry. Nienawidzę Cię.
         - To znaczy? – Unosisz brew, pochylając się lekko, by lepiej spojrzeć mi w oczy. Wiesz, że tego nienawidzę. Ale Ty po prostu kochasz mnie wkurwiać, prawda? Czasami myślę, że to jedyny racjonalny powód Twojej egzystencji.
         Czytasz mnie doskonale. Czuję się przy Tobie goły. Wiesz o mnie tak dużo, że to niebezpieczne. Większości rzeczy potrafiłeś się sam domyślić. Poza jedną.
         Przez chwilę milczę, zapatrzony w Ciebie. Nie mogę uwierzyć, że to ostatni raz. Masz miły głos. Zwykły, ale miły. I umiesz dobrze się uśmiechać. Rzadko umiem rozpoznać, kiedy jest to fałszywe, kiedy nie, ale jeszcze niedawno nie przejmowałem się tym.
         Jeszcze niedawno nie sądziłem, że będziesz używał na mnie fałszywych uśmiechów. Lub po prostu nie byłem tak podejrzliwy.
         Czuję się odrzucony. Jakby ktoś pomachał mi ciastkiem przed nosem, dając nadzieję, a potem wdeptał je w glebę, na moich oczach. Mam wrażenie, że moje życie ostatnio to jeden wielki żart, że za chwilę zza tej jebanej kolumny wyskoczy koleś z kamerą i powie, że cały dworzec robi sobie ze mnie jaja.
         Nic takiego się nie dzieje.
         Wiatr zrywa się ponownie, a Tobie różowieją policzki. To idiotyczne, że lubisz mróz, naprawdę.
         - Pamiętasz, co ci ostatnio mówiłem o dziewczynach? – pytam, ocierając rękawem swetra oczy. Zrzuci się na wiatr. Dworzec jest kurewsko brudny, mógł mi wpaść jakiś pyłek. Bo ja nie płaczę. Nienawidzę płakać. – Jak mówiłem, kogo szukam?
         Uśmiechasz się. Jakbyś poczuł się pewnie na znajomym gruncie i zapomniał, co powiedziałem i gdzie jesteśmy. Niewiedza to skarb, czyż nie?
         Zawsze wydawało mi się, że wiem, czego chcę. Musiałem wiedzieć, co biorę, już taki byłem. Ciężko było sobie zapracować na moje zaufanie, wiec zadawałem się tylko z dziewczynami z klasy. Musiałem wiedzieć, czy mają jakiekolwiek szare komórki. Trafiło mi się zbyt wiele słabych panieneczek, by więcej ryzykować.
         Rozmawialiśmy o tym wiele razy. A ty masz pamięć do takich rzeczy.
         - No pewnie. Młodszej od ciebie, silnej, rozważnej dziewczyny z sąsiedztwa – recytujesz z pamięci. Nawet głos podobnie intonujesz, mimo że pisałem to w mailu. Powstrzymuję chęć, by wyrwać sobie włosy z głowy. Jestem kłębkiem nerwów i przenoszę ciężar z jednej nogi na drugą. – A nie takich cizi, co ostatnio.
         Masz ładny śmiech. Zaraźliwy i uspokajający.
         Przytakuję stanowczo, przełykając ślinę.
         - No. To trochę… zboczyłem z trasy. – Przygryzam wargę, odwracając wzrok.
         Uśmiechasz się.
         Naprawdę, każdy normalny by się już zorientował. Uciekł z krzykiem. Ale nie Ty. Jesteś głupkiem.
         - Zabujałeś się, serio? Ho, stary! – Klepiesz mnie w ramię. Przewracam oczami. Jakie to… męskie. Braterski dotyk. Brakuje tylko piwa, beknięć, przekleństw i meczu na plazmie w pokoju.
         Momenty, gdy zdobyłeś się na otoczenie mnie ramionami mogę policzyć na palcach jednej ręki.
         - Ta. – Czuję gorzki smak w ustach. Nie wierzę przez moment, że to robię. Ludzi przy pociągu robi się coraz mniej. Jak tak dalej pójdzie, to utknę tu, w najgorszym momencie swojego życia w mieście, którego nienawidzę. – Tylko to… błąd.
         - Czemu? – Przechylasz głowę, jak zaciekawiony kociak. Mam ochotę Ci przyłożyć.
         - Nie jest to osoba… silna. Ani rozważna. – Biorę wdech, patrząc w brudny sufit. – Ani młodsza ode mnie. Ani z sąsiedztwa. Właściwie to… - Zniżam jednak wzrok, bo nawet w tak trudnej sytuacji nie mogę sobie odmówić Twojego widoku. - …mieszka daleko. W chuj daleko. I… nie jest dziewczyną.
         Przez moment patrzysz na mnie z odpowiednim dla sytuacji lękiem i niedowierzaniem. Usta zamierają Ci w pół słowa. Widzę panikę w Twoich oczach. To zrozumiałe.
         Kocham Cię. Nie za to, jak Ty siebie widzisz, a jak ja widzę Ciebie. Za to, co dla mnie zrobiłeś, a jednocześnie nie zwracając na to najmniejszej uwagi. Kocham Cię za to, jak reagujesz na mnie. Za to, że mnie rozumiesz, że mnie słuchasz. Za to, że wiesz, co powiedzieć, gdy jest mi źle. Nawet się nie starasz, a dla mnie każde Twoje słowo czy gest są sto razy ważniejsze niż przygotowane wyznania kogokolwiek innego.
         Kocham Cię za to, że nie udajesz przede mną. Że mówisz mi, gdy jest Ci źle, nie grasz twardziela. Że prosisz mnie o pomoc, przez co czuję się potrzebny. To żałosne, ale czucie się częścią Twojego życia to jedno z najprzyjemniejszych dla mnie uczuć na świecie.
         Nie wiem, co jest w Tobie takiego. To chyba właśnie nazywają miłością. Podobno nie kocha się za coś, a pomimo czegoś. Nie przeszkadzają mi Twoje wady. Kocham je. Kocham to, jak się mylisz. Jak się denerwujesz. Jak jesteś zazdrosny, jak udajesz, że coś Cię nie obchodzi, jak starasz się postępować fair. Jak mówisz otwarcie o swoich słabościach, przyznając się do nich i powoli je akceptując, a nie chowając je i udając jebanego super-mana.
         Nie chodzi o miłość cielesną. Jesteś przystojny, owszem. Jesteś jednym z najatrakcyjniejszych facetów, jakich widziałem. Ale to bez znaczenia. Kochałbym Cię nie wiedząc, jak wyglądasz. Jakbyś nie miał nóg i rąk – też. Serce bije mi szybciej, gdy dla odmiany to ja zastanę nową wiadomość po podświetleniu komórki lub zalogowaniu się. Gdy powiesz coś zaskakującego. Gdy odczytasz moje słowa zanim je pomyślę.
         Boję się cokolwiek robić, gdy się widzimy. Wiem, że nie odwzajemnisz moich uczuć. Rozumiem to doskonale, bo gdyby pół roku temu jakiś facet wyznał mi miłość, spieprzałbym gdzie pieprz rośnie.
         Nie kocham Cię za wygląd. Nie jest ważna płeć. Ważna jest… kurwa, nie wierzę w duszę. Kocham Twój sposób myślenia. Wiesz o tym. Twoje serce, zdolne zarazem do bezwarunkowej miłości i spontanicznej nienawiści. Kocham idee, które sobą reprezentujesz i wierzę w rzeczy, w które Ty wierzysz.
         - Ty…
         Przenoszę zamglony wzrok na pociąg. Konduktor rozgląda się i kieruje kroki do drzwi. Podążasz za moim wzrokiem.
         Nie słyszę nic poza biciem własnego serca.
         Moje ręce zacieśniają się na Twoim kapturze w ułamku sekundy. Jestem pewien, że do ostatniego momentu nie wiesz, co się dzieje. Nasze usta zderzają się w niemym, jednostronnym pocałunku na jedną, nic nieważną sekundę. Odpycham Cię potem, mocno, i biegnę do drzwi.
         Zdążam.
         Mimo że przebiegłem najwyżej pięćdziesiąt metrów, dyszę jak oszalały. Idę na oślep przez wagon, szturchając ludzi ramieniem. Szczypią mnie oczy.
         Zatrzymuję się idealnie w momencie, gdy pociąg rusza. Łapię się za podstawę nosa, zaciskając zęby i wdychając przez nie powietrze. Opieram się o okno plecami, by już nigdy więcej Cię nie widzieć. Nie mogę.
         Możesz tam nawet stać i krzyczeć, to nic nie zmieni. Przyjaźń jest czasami najlepszą nagrodą, a czasami najgorszą karą. Ja jestem fatalistą.
         Oddalam się od peronu. Serce wygrywa z rozumem i odwracam się lekko. Nie ma Cię. Masz charakterystyczny płaszcz, widziałbym. Odszedłeś, prawdopodobnie przeklinając mnie w myślach, wyzywając od ciot i bojąc się, czy aby nikt nas nie widział.
         Opieram się o uchylone okno, wzdychając ciężko. Chłodny wiatr muska moją skórę. Co za idiota otwiera okno w pędzącym pociągu przy piętnastostopniowym mrozie?
         Komórka brzęczy mi w kieszeni.
         Serce zamiera mi w piersi.
         Jeśli to Ty, to będę najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie musisz przyjmować moich uczuć, uznawać ich a co dopiero ich odwzajemniać. Tylko błagam, bądź lepszym człowiekiem. Nie pozwól, by koniec naszej przyjaźni tak wyglądał. Jestem chujem i zjebałem, ale Ty zasługujesz na więcej.
         Drżącą ręką wysuwam Ericssona z kieszeni jeansów. Przed odwróceniem go ekranem do góry biorę jeszcze jeden wdech. Dookoła unosi się para wodna. Naciskam przycisk i mrużę oczy, by móc odczytać przez łzy.
         Wiadomość. Nie połączenie.
         Naciskam, że tak, kurwa, po to trzymam telefon, by przeczytać wiadomość.
         Reklama od Play.
         Wyrzucając komórkę przez uchylone okno rozszarpuję sobie rękę. Warczę jak zbity kundel, chwytając torbę w drugą rękę i kieruję swoje kroki do jakiegoś w miarę nie cuchnącego przedziału. Jebane pociągi.
         Nienawidzę dworców. Są miejscem, które kojarzą mi się tylko i wyłącznie z Tobą. Tam się witamy i żegnamy, a przez Ciebie wydają mi się mniej ohydne.
         Nienawidzę tego miasta. Od zawsze jego nazwa będzie przywodziła mi na myśl Ciebie, a ja nie postawię w nim nogi bez zawału serca. Nienawidzę go za to, że w nim nie mieszkam na stałe i nie mogę Cię widywać częściej.
         Nienawidzę zimy. Pierwsze nasze spotkanie było zimą. Ubrałeś się jak debil, jak na jebaną randkę na Karaibach. Cud, że nie dostałeś zapalenia płuc. Z Twoim zdrowiem – nie zdziwiłbym się. Tamta zima była cudowna i wcale nie taka zimna. I nienawidzę jej za to.
         Nienawidzę Twoich przyjaciół. Mają Cię na co dzień i nie doceniają skarbu, jakim jesteś. Nie zasługują na Ciebie. Nie twierdzę, że ja zasługuję, pokazałem to dosłownie kilka minut temu. Mimo wszystko – mam prawo do zazdrości i już nigdy mnie za nią nie opierdolisz.
         Nienawidzę zdjęć. Nienawidzę tego, że ich nienawidzę i Ty o tym wiesz, bo nie mamy żadnego wspólnego. Nie mam po Tobie pamiątki, którą mógłbym postawić sobie w pokoju i którą się maltretować. Nie mam nad czym odprawiać magicznych rytuałów i czego wkładać pod poduszkę. Moja siostra tak robi.
         Nienawidzę Cię. Myślałem, że jestem silniejszy. Że miłość to zabawa dla dziewczyn i dzieci. Sposób na wyrażenie, czego się chce. Że o tym się robi filmy i pisze książki, na tym zarabia się pieniądze.
         Byłem ślepcem. Śmiałem się z zakochanych, wmawiając im, że nie wiedzą, co mówią. Że im przejdzie. Miałem się za mądrzejszego i lepszego od nich.
         I dostałem za swoje.
         Zakochałem się w najwspanialszej osobie na świecie. Osobie, z którą nie mam żadnej przyszłości. Na którą nie zasługuję i której tylko spaprałbym i tak jej już mocno przejebane życie.
         Wiem, że odchodząc w ten sposób zabrałem Ci możliwość wypowiedzenia się. Zaskarż mnie, ale wolę nie wiedzieć, za jakiego idiotę mnie masz. Boję się spojrzenia Twoich oczu, które od teraz nigdy nie patrzyłyby na mnie tak samo. Nie byłbyś otwarty i szczery. Nabrałbyś podejrzeń i rezerwy. Nie chcę tego.
         Nienawidzę patrzeć w oczy.
         Nienawidzę, że nie robiłem tego wystarczająco często i teraz Twoja twarz mi się zamazuje we wspomnieniach.
         To naprawdę smutne, ale mam w sobie iskierkę nadziei. Siadając w cuchnącym korytarzu starego, rozpadającego się pociągu wyobrażam sobie, że wydzwaniasz do mnie, błagając, bym wrócił. Albo że wsiadasz w następny pociąg i przyjdziesz do mojego domu, cały mokry od deszczu, jak w filmach.
         Torturuję się takimi idiotycznymi myślami wiedząc, że to gówno prawda. Będziesz smutny jakiś czas. Może nawet wściekły. Ale przejdzie Ci. Zapomnisz, a ja może do tego czasu się ogarnę. Muszę.
         Mimo że się nienawidzę.