Data: październik 2014
Fandom: Życie
Autor: Leitha
Słów: 3800
Art. 115. 1. Kto przywłaszcza sobie
autorstwo albo wprowadza w błąd co do autorstwa całości lub części cudzego
utworu albo artystycznego wykonania, podlega grzywnie, karze ograniczenia
wolności albo pozbawienia wolności do lat 3.
2. Tej samej karze podlega, kto
rozpowszechnia bez podania nazwiska lub pseudonimu twórcy cudzy utwór w wersji
oryginalnej albo w postaci opracowania, artystyczne wykonanie albo publicznie
zniekształca taki utwór, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub
nadanie.
3. Kto w celu osiągnięcia korzyści
majątkowej w inny sposób niż określony w ust. 1 lub ust. 2 narusza cudze prawa
autorskie lub prawa pokrewne określone w art. 16, art. 17, (…) albo nie
wykonuje obowiązków określonych w art. 19ust. 2, (…), podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności
albo pozbawienia wolności do roku.
Art. 116. 1. Kto bez uprawnienia
albo wbrew jego warunkom rozpowszechnia cudzy utwór w wersji oryginalnej albo w
postaci opracowania, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub nadanie, podlega
grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu
określonego w ust. 1 w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, podlega karze
pozbawienia wolności do lat 3.
3. Jeżeli sprawca uczynił sobie z
popełniania przestępstwa określonego w ust. 1 stałe źródło dochodu albo
działalność przestępną, określoną w ust. 1, organizuje lub nią kieruje, podlega
karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 5.
4. Jeżeli sprawca czynu określonego w ust.
1 działa nieumyślnie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo
pozbawienia wolności do roku.
- USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r.
o prawie autorskim i prawach pokrewnych,
rozdział 14 –
odpowiedzialność karna
Opiszę Wam sprawę, którą dawno powinnam
była się z Wami podzielić, gdyż wiem, iż niejedno z nas – bloggerów - borykało
się z podobnym problemem. Postaram się przekazać wszystkie wydarzenia w miarę
kulturalnie, jednak musicie mi wybaczyć oczywisty brak obiektywności i spory
poziom zdrowego sarkazmu, który sam ciśnie się do głowy w obliczu wszechobecnej
ignorancji, głupoty i bezsilności.
Od 2007 r. posiadam – jak dobrze wiecie
- bloga zawierającego opowiadanie mojego autorstwa, dokładnie fanfiction. W
marcu 2011 r. jedna z czytelniczek skontaktowała się ze mną e-mailem, prosząc o
porady dotyczące prowadzenia jej własnej przyszłej strony – jak zrobiłam suwak
na Onecie, jak zrobić menu, skąd mam szablon itd.. Oczywiście pomogłam
dziewczynie jak umiałam, tłumacząc, że wszystko – od użytych obrazków po układ
strony - zrobiłam sama. Wspomniałam też, które programy graficzne są przydatne
i jak nagiąć Onet do swoich potrzeb. Po jakimś czasie przestała odpowiadać, a
gdy odezwała się ponownie w lipcu 2012 r., spytała, czy nie oddałabym jej swojego adresu, gdy
skończę opowiadanie.
„Gdybyś jednak zdecydowała się zakończyć ową historię
chciałabym wiedzieć czy nie ,,oddałabyś" mi domeny bloga. Cóż sama planuję
napisać bloga o podobnej tematyce narutowskiej. Sasuke + my other characters =
love czy coś w tych klimatach.”
Wywołało to u mnie mocne rozbawienie,
gdyż doskonale wiedziałam, ile by to potrwało (właśnie napisałam wtedy rozdział
80-ty, zobaczcie jak się wlokę). Po za tym nie miałam – i nadal nie mam –
zamiaru kasowania miejsca, gdzie można przeczytać stare rozdziały. Może jakiś
wariat trafi na bloga po jego skończeniu i będzie chciał wszystko przeczytać od
zera lub – jak wiele z Was robi – jeszcze raz. Możliwe było też, że pisałabym
one-shoty oraz „akrylove sprawy” na tamtym adresie. Jego usunięcie absolutnie
nie wchodziło w rachubę, więc jak zachęcająco „Sasuke + other characters = love” by nie brzmiało, po prostu musiałam
bardzo grzecznie odmówić, oczywiście życząc powodzenia z pisaniem i zapewniając
Czytelniczkę, że sobie świetnie poradzi, a adres zawsze można zmienić.
Dziewczyna – co było do przewidzenia –
przestała się odzywać. Któregoś dnia z nudów przeglądałam pocztę i postanowiłam
dziewczynę „zgooglować”. Jej adres e-mail był wyjątkowo japoński (imię i
nazwisko, w dodatku przywodzące mi na myśl tytuł jednego z bardzo znajomych blogów), więc nie było to trudne. Oczywiście
okazało się, że mnie okłamała i bloga już ma. Doznałam małego szoku widząc
szablon niemal identyczny z moim – lekko przerobiony i źle przerysowany, by
upodobnić Niko i Sasuke do jej własnych postaci. Wszystko było takie samo –
podstrony, menu. Serce mi jednak zupełnie wyskoczyło z piersi i poturlało się
po podłodze, gdy zaczęłam czytać pierwsze akapity notki widniejącej na stronie
głównej.
Dobrze zgadliście. Mój rozdział, słowo w słowo, z przerobionymi
czasownikami. I to źle przerobionymi,
bo pojawiły się momenty, w których bohaterka mówiła czasowniki w formie
męskiej, bo akurat u mnie był to fragment z Sasuke. W następnych notkach – to samo,
cała narracja, opisy, dialogi, poprzycinane i z „brunetów” zrobieni „blondyni”,
by się nikt – ha ha – nie zorientował.
Mail
do Onetu zaczął pisać się sam, tak samo wiadomość do niej, iż wiem, co zaszło i
jestem oburzona (nie odpisała). Zanim jej blog został usunięty, na jego stronie
głównej pojawiła się informacja, że cudowna autorka bloga wydaje powieść i zachęca (nielicznych)
czytelników do jej przeczytania. Oczywiście podała tytuł, więc po jego
zgooglowaniu miałam imię, nazwisko, wiek, miejsce zamieszkania oraz twarzyczkę
felernej plagiatorki jak na patelni.
Onet zareagował – podziękował za
zgłoszenie i wymazał bloga w pył. Stwierdzono jednak, że jeśli w książce
znajdzie się jakikolwiek fragment mojej pracy i sprawa przejdzie na drogę
sądową, Onet nie będzie stroną ani nie wesprze mnie dowodami, iż moje notki
były pierwsze. Cudnie.
Łudziłam się. Ile to osób wydawało książkę
i nic z tego nie było? Była dzieckiem, przyśniło jej się. Poza tym – to, że
kopiowała na bloga, by zyskać fanów, nie znaczyło, że zrobiła to samo z
książką? Kradzież bez zysku, tylko w Internecie, stała trochę niżej na skali
głupoty, niż plagiatowanie czegoś, co dosłownie można wpisać w Google i znaleźć
tego źródło. Mało tego – mamy XXI wiek, chyba wydawnictwa chronią się przed
plagiatem? Sprawdzają młode autorki? Mają od tego ludzi, prawda?
W lutym tego roku przypomniało mi się o
tej całej sprawie i – znowu, z nudów, przysięgam, że nie szukam zadymy na porządku
dziennym – zgooglowałam „dzieło”, by przeczytać recenzje i dowiedzieć się, jak
Małej poszło. Uśmiechnęłam się widząc ogólnie mało przychylne opinie. No czego
można było się spodziewać po nastolatce? W dodatku piszącej o poważnych,
dorosłych tematach, o których nie może mieć pojęcia?
Jedna z recenzji zawierała zarzut, iż
fabuła i treść jest mocno nieskładna, a bohaterka mimo dojrzałego wieku
zachowuje się często dziecinnie, między innymi unikając kontaktu fizycznego.
Oho! Czasami jednak – pisała dalej recenzująca osoba – fragmenty opisów i
dialogów były bardzo wciągające, jakby autorka naprawdę miała moment weny i
dorosłości. Oho! Jednak często ciężko było stwierdzić, o co jej chodzi, bo gramatyka
była w kilku zdaniach koślawa…
I tu pojawił się przykład, cytat z książki.
I z mojego bloga. Od razu wiedziałam, z którego rozdziału i w jakiej sytuacji
padło u mnie to zdanie. Dziewczyna przerobiła je nieznacznie, lepiąc tak
naprawdę dwa zdania w jedno i otrzymując gramatyczną papkę.
Na czterystustronicową książkę zacytowano
jedno zdanie i było one zerżnięte ode
mnie. Jakie były szanse?
Następnego dnia zamówiłam i kupiłam egzemplarz
tej powiastki. Jeszcze w autobusie ją przekartkowałam, widząc po samych
dialogach, że jest to mój blog, streszczony i zredagowany, aby opisane sytuacje
nie pasowały do świata Naruto, a do rzeczywistości – mało prawdopodobnej i
naiwnej – wykreowanej przez Czytelniczkę. Był to jeden wielki plagiat,
rozległych części, przeplatany wymuszonymi fragmentami koślawo pisanymi w
istocie ręką rzekomej autorki (brawo). W domu chwyciłam za mazak, otwierając bloga
i zakreślając zdania, które pasowały do niego słowo w słowo. Po kilkunastu
stornach zakreślania niemal wszystkiego się wypisał.
Jeszcze tego samego dnia skontaktowałam
się z firmą, która wydała książkę. Umówiliśmy się na spotkanie. Na szczęście
ich siedziba mieści się w Warszawie, niedaleko mnie. Podczas rozmowy z
Redaktorem Naczelnym oraz Dyrektorem ds. wydawniczych obiecano mi pomoc w
wyjaśnieniu sprawy. Właściwie to obaj byli zszokowani (i trochę mniej
rozbawieni tą sytuacją niż ja). Przepraszali i korzyli się, zapewniając, że nie
mieli złych zamiarów, tłumacząc się przy tym ufnością i chęcią zrobienia frajdy
młodej dziewczynie. Zapytani, jakim cudem nie przeskanowali chociaż kilku
stron, by sprawdzić je pod względem oryginalności, stwierdzili, że są ogromną
firmą (no są) i wydają rocznie około trzystu pozycji i nie mają na to czasu.
Wtedy ja nie byłam rozbawiona, bo to
żaden argument, ale nie chciałam zapeszać.
Redaktor Naczelny obiecał zatrzymać
wysyłkę z magazynu wszystkich z jeszcze niesprzedanych kopii książki (ciekawe,
czy obietnicy dotrzymał). Stwierdził mimochodem, że powieść sprzedaje się
bardzo kiepsko i już przynosi im straty. Śmiałam w to nie wierzyć, bo choć ja
sama książkę musiałam zamawiać (była niedostępna w Empiku), to niepochlebnych
recenzji w Internecie było sporo, zatem ktoś tę książkę miał. Oczywiste było, że nawet jeśli byłby to bestseller światowej klasy
- nie przyznałby tego. Przecież nakłoniłoby mnie to do wytoczenia redakcji
sprawy w sądzie z chęcią odebrania im całej kasy. A tak to – oh, jaka szkoda –
nie było najwyraźniej o co walczyć. Czyżby?
Firma zapowiedziała, że w razie czego
mają umowę (wyciągnęli umowę) i zarówno Nieletnia (już nie wiem, jak ją nazwać,
cały czas używali jej imienia, uznałam to za urocze) jak i jej ojciec się pod
nią podpisali, mimo że jeden z jej pierwszych punktów podkreślał, że niemal
przysięgają, że każde cholerne słowo w książce jest jej i że w razie jakichkolwiek
roszczeń osób trzecich (czyt. moich) poniosą wszelkie konsekwencje, w tym te
finansowe, by odpłacić firmie za niesprzedane egzemplarze.
Myślałam, że są po mojej stronie.
Przecież odzyskanie od niej kasy za straty by im się opłacało. Oh, jakże się
przeliczyłam. O tym zaraz.
Patrząc na umowę podpisaną w maju 2012
r. coś mi zaczęło świtać. Po powrocie do domu zerknęłam jeszcze raz do skrzynki
mailowej, szukając, cóż takiego ciekawego działo się w moim życiu w maju 2012.
I znalazłam. Gdy Czytelniczka podpisywała umowę i zobaczyła że – ups – podpisuje
się pod nieprawdą, a w Internecie są niezbite dowody na to, że mnie okradła,
jakaś nieznana mi osoba akurat wtedy wysłała do mnie takiego oto maila:
Wiadomość
systemowa portalu Onet.pl
Dzień
dobry,
Uprzejmie
przepraszam, że w najbliższym czasie wystąpiły problemy z naszym serwisem
informuje,
że zmieniamy
typ
kodowania stron internetowych z basic system shadow 1,5 na bss 2.0, jest on
duzo
stabilniejszy i pewniejszy w obsłudze.
Bardzo
prosimy o przesłanie nazwy użytkownika oraz hasła w celu poprawienia komfortu
korzystania z naszego serwisu blogowego.
UWAGA:
Bss 1,5 nie jest kompatybilny z bss 2.0
Jesli w ciagu
tygodnia
nie otrzymamy hasla do konta, może ono przestać prawidłowo funkcjonować.
Pozdrowienia
Roman
Twardowski zastępca administratora portalu onet.pl
Pomijając totalny bullshit aż kapiący z tego maila, porąbaną gramatykę,
nieskoordynowane wciskanie „enteru”, podejrzany adres e-mail i systemy
kodowania które nie istnieją, od razu
było widać, że to typowa próba wyłudzenia danych przez czytelnika (tzw. phishing).
Bo przecież Onet nie ma mojego hasła i bez mojej zgody nie mogą zmienić
programowania? Jasne.
Btw – to był nie ten mail, na którym
miałam bloga. Upsy-daisy!
Gdy otarłam łzy śmiechu, naskrobałam
odpowiedź:
„Bardzo
dobry,
gratuluję
rozśmieszenia mnie i złamania regulaminu Onetu (punkt 14ty) oraz polskiego
prawa (artykuł 270). Próba wymuszenia hasła i podrabianie oficjalnych pism.
Z
poziomu Twojego języka wnioskuję, że jesteś nieletni/a. Będę więc miła.
Uprzejmie informuję, że albo przyznasz mi, kim jesteś i czego ode mnie chcesz
(wiarygodnie), albo "wystąpią problemy" z Onetem, Twoimi Rodzicami i
Policją.
Pozdrawiam
bardzo serdecznie,
Leitha
Odpowiedzi nie dostałam, w sumie nawet
na nią nie czekałam. Wysłałam do Onetu wiadomość z nagłówkiem wiadomości (Id
wiadomości, adresy serwerów, IP itd.), a oni „wystosowali stosowne kroki”.
Zupełnie zapomniałam o tej sytuacji i
dopiero widząc, co Nieletnia podpisała, skojarzyłam to z tą próbą wyłudzenia. Prawdopodobnie to ona próbowała mnie wykiwać i skasować natychmiast mojego bloga, a gdy nie wyszło - wpadła na pomysł zabrania ode mnie bloga „po dobroci” i skasowania go, zanim książka zyska popularność. To tyle jeśli chodzi o „nieświadomą, młodą osobę”,
która przestępstwo popełniła „niechcący” i „nieświadomie”. Bidula.
Dokładnie tydzień po spotkaniu z
wydawnictwem stawiłam się ponownie w redakcji na spotkanie z Czytelniczką i jej
rodzicami. Ogólnie to słyszałam po raz kolejny te same śpiewki, że dziewczyna
jest młoda, a „pisząc książkę” (naprawdę?) była chora i wydanie jej to było jej
marzenie (widać zniszczenie mi bloga było drugim).
Na moją uwagę, że normalne dziecko
stając przed życiową szansą wydania powieści nie powinno jej zaprzepaszczać
popełniając plagiat podrzędnej opowieści internetowej, w dodatku autorstwa
osoby, którą podobno podziwia, ich podejście zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.
Zaczęli mieć do mnie pretensje, że czegokolwiek od nich chcę, że w ogóle jakim
prawem ja o niej źle mówię, nie znam jej przecież, i w ogóle robię z igły
widły. Nie poczuwali się do jakiejkolwiek odpowiedzialności, nawet jeśli
podpisując umowę zaświadczyli nieprawdę, a na kiepsko sprzedającej się książce
de facto zarobili. Mało zarobili –
ponownie usłyszałam, na co przewróciłam oczami.
Redaktor naczelny rozdzielił nas
(werbalnie, nie doszło do rękoczynów) i spytał, czego oczekuję. Od niego i od nich.
Polubiłam gościa i polubiłam firmę, w przeciwieństwie do felernej rodzinki,
więc moja odpowiedź była jasna: od firmy oficjalnych przeprosin, a od rodziny wpłacenia
zysków na Fundusz Promocji Twórczości.
Byłam dumna ze swoich warunków, wydawały
mi się fair. Nie chciałam pieniędzy dla siebie, chciałam by oni ich nie mieli. To różnica.
To jednak wywołało piekło.
Usłyszałam, że to absolutnie niemożliwe
i mogę jedynie zostać dopisana do autorów książki i mieć procent (procent!) dochodów
z przyszłej sprzedaży. Omal nie poplułam się herbatą (tak, dostałam herbatę) i
od razu krzyknęłam, że przeczytałam kilka fragmentów „powieści” (nie da się jej
przeczytać całej, jest zbyt śmieszna) i w życiu nie chciałabym mieć z nią nic
wspólnego ani widzieć swojego nazwiska obok złodziejki.
Poza tym chyba ta książka miała już nie
być sprzedawana, czy coś mnie ominęło?
Kasy mi absolutnie odmówiono. Poza tym –
znowu usłyszałam – jej było bardzo mało.
To już zaczynało być nudne.
Pan Redaktor zaczął obiecywać mi
przeprosiny na piśmie. Wyśmiałam go, tłumacząc, że ja nie potrzebuję dowodów na
piśmie, że mnie okradziono, bo ja to wiem.
Że jeśli już przeprosiny się pojawią, mają być widoczne dla wszystkich, w Internecie,
a najlepiej w gazetach. Była to duża firma, mogła sobie na to pozwolić.
Redaktor zaczął odręcznie redagować
swoje przeprosiny do mojego zatwierdzenia, a w tym czasie ja ponownie zaczęłam
być atakowana przez ojca dziewczyny. Że co ja sobie wyobrażam, że po co ich tu
wzywano, że to nie ich sprawa.
Oświadczyłam profesjonalnie, by się nie
rzucał, bo jeśli tak to się skończy, to ani jemu ani jego córce nic się nie
stanie, a według prawa – gdybym się postarała - mogliby za to dostać znacznie
większą karę pieniężną i do trzech lat za kratkami.
Omal nie zostałam zabita. Krzyknięto na
mnie (!) że im grożę, że jestem niegrzeczna (ja?) i że sobie coś ubzdurałam.
Dziewczyna odezwała się pierwszy raz. Wywiązał się między nami taki dialog:
-
Jeśli ja jestem złodziejką, to ty też!
-
Hę? Że co proszę? Ja?
-
Okradasz autora mangi Naruto!
- Aha. Po pierwsze, to nie kradzież,
bo nigdzie nie napisałam, że manga jest moja. Po drugie – nie wrzucam do Internetu
jego mangi, tylko piszę coś swojego. Każde słowo jest moje. Po trzecie – w prawie
polskim nie ma na ten temat żadnego paragrafu, jest to legalne. Jedyny kraj, w
jakim jest to opisane to USA, a i tam można to robić, o ile autor tego nie
zabroni i nie wyciąga się z tego korzyści.
- Ale ty masz korzyści! POPULARNOŚĆ!
Jej głos był zdesperowanie-szaleńczy
i naprawdę uniesiony, więc się zamknęłam. Albo zaśmiałam, nie pamiętam.
Wiedziałam, że z czymś takim nie ma sensu dyskutować. A uciszyć kazała jej się…
mama.
Pan Redaktor zredagował przeprosiny,
w których użył słowa „pożyczyła”. Zwróciłam mu uwagę, że „plagiat”, „kradzież”
albo „użycie bez zgody” byłoby nieco bardziej stosowne, bo pożycza się za zgodą
właściciela, a potem oddaje, a chyba właśnie ustaliliśmy, że tego, co mi
zabrano, nie odzyskam. Odparł, że zmieni to na „zapożyczenie” i nic innego nie
może stwierdzić, bo innych terminów użyłby, gdyby o tej sprawie zdecydował sąd.
Jego słowa okazały się prorocze, ale
o tym potem.
Nie uszło mojej uwadze, że
przeprosiny są skierowane od wydawnictwa do mnie, a o winnej nie ma słowa. W
sumie było to stwierdzenie prawdziwe, bo od momentu naszego poznania do ich
wyjścia z sali słowo „przepraszam/y” nie padło ani razu. Słowo „do widzenia”
też, ale o czym tu wspominać, gdy ma się do czynienia z takim pokrojem osób.
Winowajczyni nie poniosła kary (poza
najedzeniem się wstydu, jeśli go ma). Zostałam okrzyczana, wyzwana od
złodziejek i zapewniona, że nie mam o co walczyć. Przeprosiny ukazały się na
stronie małym druczkiem, zaraz „przykryte” i zsunięte na dół jakimś mało ważnym
wydarzeniem z życia redakcji. Odmówiono mi wszelkich roszczeń i zadośćuczynień.
Po powrocie do domu, herbatce i meczu
piłkarskim poinformowałam mailem wydawnictwo o moim zamiarze zgłoszenia tej
sprawy do ścigania z oskarżenia publicznego (czyli na policję, po polsku
mówiąc). Próbowałam być fair. Po kilku e-mailach Redaktor Naczelny przestał
odpowiadać.
Zaniosłam zawiadomienie o popełnieniu
przestępstwa do najbliższej jednostki policji, prosząc o przeprowadzenie w tej
sprawie postępowania przygotowawczego. Policjanci byli bardzo zdziwieni, że do
nich przychodzę, niemal zagubieni. Robili wszystko, by nie przyjąć pisma. W
końcu je wzięli, ale patrzyli na mnie krzywo – nazywali moją sprawę
„pożyczeniem wierszy” itp. Upomnieli mnie też, że powinnam swoją pracę
„zabezpieczać”. Wytłumaczenie, że każdą stronę internetową da się ściągnąć na
komputer (a nawet jeśli nie – co broni patrzeć w monitor i pisać to, co się
widzi?), spotkało się z kręceniem nosem. Kazali pokazać dowody, choć sami nie
wiedzieli, jak mogę udowodnić swoje autorstwo.
Policjanci nie przesłuchali mnie od
razu, ponieważ byli „bardzo zarobieni”. Obiecali się skontaktować. Zadzwonili
za dwa dni, kiedy byłam na wykładzie. Oddzwonienie skutkowało połączeniem z
panem z centrali, który stwierdził, że to numer przekierowujący i muszę czekać,
aż zadzwonią znowu.
Pismo trafiło gdzie trzeba, w kwietniu
dostałam wezwanie do stawienia się na komendę i złożenia zeznań. Miałam trochę
bekę, bo na odwrocie oświadczyli, że jak nie przyjdę do nich, to oni przyjdą do
mnie. Razem z przemiłą panią (której chyba zaniosę kiedyś kwiaty) spisałam
raport, który skierowała do Sądu. Po zapoznaniu się z moją osobą i sprawą, od
razu było widać, że jest po mojej stronie.
-
I co, pewnie powiedzieli ci w tej redakcji, że nie masz o co walczyć, co? Że
nie mają kasy? Klasyka!
Albo:
-
No typowe zachowanie rozpieszczonego bachora. Jedynaczka pewnie? Tak myślałam.
Boże, jacy ludzie są tępi. Ale ją załatwimy. Napiszemy to tak, dobitnie: (…).
Zebrałyśmy dowody – maile z dziewczyną i
Onetem, pliki Worda z moją pracą, skany książki. Przy kserowaniu mojego egzemplarza
z najbardziej bezczelnie zerżniętymi fragmentami (na których autorstwo mam przy
okazji dowód w postaci archiwum internetowego), nie powstrzymałam ciekawości i
zaczęłam się rozglądać.
-
Co jest?
-
N-Nic. Po prostu komenda wygląda inaczej, niż się spodziewałam. – Wszędzie latały
papiery, w niektórych miejscach ściana była nierówno pomalowana, obdrapana. Sprzęty
były brudne, komputery stare, ludzie ubrani jak cywile, a w powietrzu dziwny
zapach.
-
A, no tak. Naoglądałaś się jakiegoś pieprzonego W11. Ludzie mają
przeświadczenie, że tak to pięknie wygląda. Cóż, nie u nas. Nie przy tym
budżecie, niestety.
-
Mhm.
-
Czujesz ten zapach?
– Uśmiechała się szeroko z satysfakcją.
-
No. Czuję.
-
Fajny, nie?
-
Dziwny.
-
Nie wiesz, co to jest?
- Eee…
nie. –
Zapach był lekko znajomy, piżmowo-dymny, bardzo słodki. Ciekawy.
-
Oh, taka ładna, a taka niewinna. Haha. Złapaliśmy kilku takich rasta, siedzą w
pokoju obok nas. Cały komisariat jedzie przez nich marychą. Ale my tak mamy
codziennie.
Tego dnia policja stała się moim ziomem.
O mało co nie zapytałam, czy nie pożyczyli by mi kajdanek. Ekhem.
Już pod koniec kwietnia (po zaledwie
dwóch tygodniach, łał!) dostałam pismo, że Wydział ds. Nieletnich i Patologii
(jak pasuje) Komendy Rejonowej Policji Warszawa III informuje, że w związku ze
złożonym przeze mnie zawiadomieniem dot. naruszenia praw autorskich zebrano
materiał dowodowy i wysłano do Sądu Rejonowego w miejscu zamieszkania winnej (ciekawostka
– sprawy prowadzi nie sąd poszkodowanego, nie ten w miejscu popełnienia
przestępstwa, tylko tam, gdzie mieszka podejrzany). I że wszczęto postępowanie
wyjaśniające wobec nieletniego sprawcy czynu karalnego. Cudnie.
Pod koniec maja (po niecałym miesiącu,
po raz kolejny – łał!) dostarczono mi postanowienie o wszczęciu postępowania z
udziałem nieletniej celem ustalenia, czy się dopuściła przywłaszczenia
autorstwa tekstu na blogu oraz czy w celu osiągnięcia korzyści majątkowej bez
uprawnienia rozpowszechniła fragmenty tekstu z bloga poprzez umieszczenie ich w
swojej książce.
Super. Ale.
Jestem z natury pesymistką. Jeśli coś
szło tak dobrze w tak krótkim czasie, coś musiało zaraz pójść źle. Może policjantki mieliśmy fajne,
ale – let’s face it – to Polska. Nasz
kraj i wymierzanie sprawiedliwości? Gdy ktoś okradł Leithę, okłamał
wydawnictwo, czytelników, dostał za to kasę? Nie sądzę.
No i przyszło pismo, pod koniec lipca.
Postanowienie, dla odmiany. Sąd Rejonowy po rozpoznaniu na posiedzeniu w
obecności prokuratora ustalił, że nieletnia dopuściła
się obu czynów karalnych (you don’t say). Postanowienie dotyczyło jednak umorzenia sprawy (potrójne „łał”) oraz
odstąpienia od obciążenia rodziców Małej kosztami postępowania. Podobno na
podstawie art. 21 §2 Ustawy z dnia 26 października 1982 roku (prawo takie na
czasie…) o postępowaniu w sprawach nieletnich.
Komu nie chce się googlować, oto ten artykuł
(Dz.U.2002.11.109):
Art.
21.§ 1. Sędzia rodzinny wszczyna postępowanie, jeżeli zachodzi podejrzenie
istnienia okoliczności, o których mowa w art. 2.
§
2. Sędzia rodzinny nie wszczyna postępowania, a wszczęte umarza, jeżeli
okoliczności sprawy nie dają podstawy do jego wszczęcia lub prowadzenia albo
gdy orzeczenie środków wychowawczych lub poprawczych jest niecelowe, w
szczególności ze względu na orzeczone już środki w innej sprawie.
§
3. Na postanowienie wydane na podstawie § 1 lub 2 przysługuje zażalenie. W
wypadku przewidzianym w § 2 zażalenie przysługuje także pokrzywdzonemu czynem
karalnym. Do pokrzywdzonego stosuje się odpowiednio przepisy Kodeksu
postępowania karnego.
Czyli wszczęto postępowanie, bo był ku
temu powód, udowodniono jej winę, a potem umorzono, bo nie było powodu go
wszczynać. Albo stwierdzono, że karanie kogoś za coś, co zrobił jest „niecelowe”.
Co to w ogóle znaczy? Czy to nie daje sędziemu absolutnej władzy nad tym, co
zrobi? Może ja uznam, że niecelowe jest karanie za morderstwo, no bo nic to już
nie zmieni, stało się? O „orzeczonych środkach w innych sprawach” nie ma mowy,
bo podczas postępowania zaznaczono, że wobec Czytelniczki nie stosowano żadnych
środków wychowawczych i jest czysta.
Oczywiście patrząc na podpunkt trzeci i na rozum, złożyłam odwołanie od tej
decyzji do sądu rejonowego wyższej instancji (za pośrednictwem sądu, którego
decyzję chcę zaskarżyć, tak to się w Polsce robi. Btw – wyobrażacie sobie? „Aniu,
oto pismo ze skargą na ciebie, dostarcz je mamie”. To trochę chore…). W chwili
obecnej czekam na odpowiedź, nie spodziewam się cudów.
Znajomi i nieznajomi prawnicy od razu
uprzedzali mnie, że dochodzenie sprawiedliwości na drodze publicznej nie ma
sensu i od razu powinnam podjąć drogę cywilną (to różnica pomiędzy wytoczeniem
sprawy przez państwo a przez osobę prywatną). Problem jest taki, że na to
drugie musiałabym wyłożyć pieniądze, wynająć prawnika i jeździć na rozprawy.
Nie jestem pewna, czy gdy dostanę od sądu kolejny środkowy palec na piśmie,
będę jeszcze miała siłę to zrobić.
Powinnam w tym miejscu napisać jakiś
morał, pointę, cokolwiek, ale nie potrafię. Na samo wspomnienie tego, co się
działo, opadają mi ręce. Książka patrzy na mnie z półki, nieprzeczytana,
śmiejąc się z systemu ludzkich wartości i bezprawia, jakie panuje w Polsce.
Okazuje się, że jeśli macie dzieci, to
mogą one wydać cudze słowa jako książkę, zarobić na tym dla Was kasę, a
ukaranie ich będzie „niecelowe”. Polecam i pozdrawiam.
Nie chodzi mi o pieniądze, a o
sprawiedliwość. Ktoś wzbogacił się na latach mojej ciężkiej pracy, gdy mi by
nawet do głowy nie przyszło, by
zarabiać na swoim blogu. Nie ma na nim nawet reklam!
Nie usłyszałam słowa „przepraszam”,
urażono moją dumę i napluto w twarz prawu, a przy okazji Wam, czytelnikom,
kłamiąc Wam w żywe oczy, że jeżeli bierzecie do rąk czyjąś książkę, to zasłużył
na to wyróżnienie i wykonał nad nią prawdziwą robotę.
Jedyne, co mogę do Was w tym miejscu
wystosować, to prośba o porady i pomoc. Kto wie, może studiujecie prawo, może Wasi
rodzice/rodzeństwo/zabawny wujek są specjalistami od prawa autorskiego w Polsce
i dadzą mi jakąś wskazówkę, jak to załatwić bez rozlewu krwi.
Trzymajcie kciuki.
PS. Jeśli macie znajomych, którzy mogą pomóc - nawet tych poza blogosferą, poinformujcie ich o moim problemie.
Z wiadomych względów nie mogę podać danych osobowych autorki, o której mowa, ani tytułu powieści. Wiele z Was kupiłoby ją pewnie - choćby z ciekawości - jedynie pogłębiając problem.
Obiecuję, że jeśli wygram i sprawa się zakończy, powiem komu trzeba co trzeba i pośmiejemy się razem.
Pozdrawiam Was serdecznie
Leitha