Data: czerwiec 2014
Powód: Florence
Fandom: Leitha nie powinna robić zdjęć
Zapytanie: życie, koncert, pracowity czerwiec
Typ: pamiętnik, relacja
Słów: 2600
Byłam pewna, że nie lubię koncertów.
Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, czym
ludzie się zachwycają. Drogie bilety, zablokowane ulice, wrzeszczące tłumy
ludzi mogących błyskawicznie zmienić Cię w rudą miazgę i scena tak daleko, że o
wiele więcej zobaczysz kupując dvd.
Na urodziny organizowane z moim
chłopakiem dostałam kiedyś od znajomych dwa bilety na Within Temptation w
Stodole. Nie ekscytowałam się bardzo, zwłaszcza że koncert szybko został
przełożony o niemal rok, gdy wokalistka zaszła w ciążę (jak ona śmiała?). Nim
się spostrzegliśmy, zespół nagrał nową płytę i byliśmy niemile zaskoczeni, gdy
90% koncertu składało się z bliżej nieznanych nam utworów. W dodatku miałam zły
humor tego dnia, kolejki były niemiłosiernie długie i nastroju koncertu nie
czułam zupełnie. Otrzymałam propozycję bycia wziętą na barana, ale na samą myśl
poczułam przypływ lęku wysokości.
Potem okazało się, że nowa płyta była
całkiem niezła. Słucham jej do dziś, ale nie o to chodzi.
W takim nastroju anty-koncertowym przemęczyłam
się aż do 2013 roku, kiedy to ogłoszono, że Florence wystąpi na Coke Live Music
Festival w Krakowie. Kraków daleko, nieznany, Coke taki pełen spoconych ludzi,
bilety nietanie i…
…może wytłumaczę Wam, o co chodzi z
Florence.
Sądzę, że każdy ma taką jedną rzecz. Są ludzie, którzy nie lubią psów. Ale jest dla
nich taki jeden mały piesek kolegi z
klasy, z takimi malusieńkimi uszkami, którego nie da się nie wygłaskać, a mowa
zatwardziałego kociarza zmienia się w jego obecności w niezrozumiałe piski i
gruchanie nieskładnych sylab. Są osoby, które nie lubią słodyczy (są?). Ale jest taki jeden smak z dzieciństwa,
jeden typ ciastka, którego recepturę zna jedynie ich babcia. Słodycz, którego
oni nie nazywają byle słodyczem. Rozkosz w ustach, dla której zabiliby na
zawołanie. Ta jedna rzecz, dla której
robią wyjątek.
Mam nadzieję, że czujecie klimat. Moją rzeczą jest Florence. Moją – osoby,
która przez całe życie słuchała wszelkich rockowych odmian muzyki, od Emo-watych
Green Day’ów i Linkin Parków, przez ballady o niespełnionej miłości w stylu
Three Doors Down, przez cięższe brzmienia w kierunku Bullet For My Valentine aż
do naprawdę zatwardziałego i zdziadziałego okresu słuchania Megadeth czy
Pantery – ulubioną wokalistką jest Florence.
Florence, której najcięższym możliwym
określeniem jest Indie rock. Której każda piosenka jest inna, miesza się z
popem, soulem. Coś, co w wykonaniu faceta byłoby śmieciem obok którego nie
tylko nie przeszłabym obojętnie, ale rozstrzelałabym na ranienie moich uszu. Florence,
której teksty są głębokie, metaforyczne, mroczne, liryczne i romantyczne.
Wszystko to, czym gardziłam na lekcjach polskiego. Florence, która wygląda na
wiecznie niewyspaną i nieumalowaną, której garderoba jest pomięta i czasem sprawia
wrażenie wyjętej ze śmietnika.
To ten typ zagubionej, delikatnej,
eterycznej i tak do bólu oryginalnej i alternatywnej osoby, której do tej pory
nie byłam w stanie zdzierżyć.
Cóż, tylko krowa nie zmienia zdania.
Jej koncert w Krakowie w sierpniu ’13 zapamiętam
z wielu względów. Nadal sceptyczna, miałam wokół siebie barierę, przez którą
starałam się nic nie przepuszczać. Obserwowałam za to ludzi – tych szczęśliwych,
podekscytowanych ludzi, którzy wrzeszczeli jak opętani, gdy tylko harfa
wjechała na scenę. Roziskrzone oczy i zaciśnięte dłonie tysięcy fanów, których
w jednym momencie serca stanęły, a ich cały świat skupił się na rudej łepetynie
w czarnej, skromnej sukience na środku sceny.
Ciężko opisać ścisk serca w obliczu
nagle spływającej świadomości, jaką siłę ma muzyka. Jaką władzę ma ta szczupła,
delikatna osóbka, biegająca po scenie na bosaka, a czasami przystająca, by
nieobecnym (zagubionym?) wzrokiem przejechać po widowni. Florence nie łapie
kontaktu wzrokowego, nie widzi swojej popularności i siły. Jest oderwana od
tego wszystkiego, uśmiecha się nie w dumie, a zdumieniu.
Uderzenia basów, które trzęsą ziemią
(nie podłogą – ziemią) i klatkami
piersiowymi można zaznać na wielu koncertach. Wywrzeszczanego jak jeden mąż,
znanego na pamięć, wyrytego na sercu tekstu – również. Lecz to ten blady,
rozkojarzony wzrok, to skinięcie wychudzonej dłoni i zapytanie w oczach – Co wy tu wszyscy robicie? – jest tym,
co odróżnia Florence od reszty.
Pod koniec koncertu chrypiałam i
kulałam. Starałam się zachować spokój i wyprowadzić moje towarzyszki cało z
morza ludzi. Potem, stojąc samej pół godziny w kolejce po picie, gdy one
dochodziły do siebie, zdałam sobie sprawę, że moja bariera pękła. Że dopiero
teraz do mnie dochodzi, co właśnie przeżyłam, że byłam częścią - tysięczną,
malutką kroplą w tym morzu – masy, która zdefiniowała ten koncert. Że zostałam
zaklęta, nie mniej nie bardziej, przez muzykę, której nie zawsze rozumiem,
której nie zawsze potrzebuję, i która na pewno do mnie w ogóle nie pasuje.
Przez miesiące do następnego koncertu
nawet nie zorientowałam się, gdy Florence stała się mi jeszcze bliższa. Nie
słuchałam jej wcale dużo, i tak już wszystko znałam na pamięć, a poznałam
rzesze nowych artystów. A mimo to podeszła mnie w niespodziewany sposób.
To moment,
w którym jej słuchałam, powód, sprawił, że nabrałam do niej tak
emocjonalnego podejścia. Gdy nieobecnym wzrokiem skanowałam wyświetlacz i
naciskałam „play”, byłam zwykle bardzo szczęśliwa lub bardzo smutna. I to
eufemizmy, bo w moim chorym przypadku „szczęście” powoli przeskalowało się w
euforię i zatracenie, a „smutek” w rozpacz i nędzę. Balansowałam po skraju noża
i w obu przypadkach wracałam myślami do tego koncertu. Czułam, jak muzyka mnie
wypełnia. Teksty nie tylko obiecywały,
pocieszały i radziły. Opowiadały, tuż
do mojego ucha, własne historie, zdające się mówić – Nie tylko ty tak masz. Ja czułam to samo.
To właśnie powiedziałam (wykrzyczałam?)
w tłumie w sobotę, w czerwcu ’14, gdy przeciskałam się w kierunku sceny z niewinną
kocią gracją, a moja towarzyszka stwierdziła, że nie idzie ze mną.
Dlaczego? – spytałam.
To
tylko Florence.
To
nie przystojny facet, to nie wielka, międzynarodowa sława, to nie perkusista,
którego przesiąknięte potem pałeczki mogłabym złapać i trzymać w pokoju, a
potem sprzedać na eBay’u. Poza tym – nie dasz rady. Tu są tysiące ludzi. Każdy tam idzie, nie uda ci się.
To
tylko Florence.
Mam nadzieję, że nie klęłam za bardzo.
Wytłumaczyłam raptownie rozmówczyni, że to bluźnierstwo. Że Florence jest dla
mnie ważna. Że to osoba, której głos
słyszałam w uchu w najlepszych i najgorszych chwilach mojego życia, gdy nikogo
innego obok mnie nie było. Że ją poznałam. Że to głupie, ale ona zna mnie i ja
jej potrzebuję. Że to genialna osoba, której nie rozumiem… a chcę.
Że to jest aż Florence.
Miałam przez moment wrażenie, że
wszystko pójdzie źle. Że przyjechałyśmy za późno, że przez koncert nie zdążę
skończyć projektu na studia, że nie wrócę do domu przez Paradę, że bramkarz
żartujący, że nas nie wpuści, bo mamy nienumerowane miejsca na płytę (what?) wyprorokował coś złego. Że
narzekanie koleżanek udzieli mi się, i ten koncert nie będzie miał nic do
poprzedniego.
Zacisnęłam jednak zęby.
Nie pozwolę, by była to recenzja z
koncertu. Nie powiem słowa o Bombay Bicycle Club, The Wombats i The Kooks,
bo nie byli ważni.
Ważne było, że kilka minut przed dwudziestą
trzecią zobaczyłam jasnoszarą barierkę. Że od sceny dzieliło mnie co najwyżej
pięć metrów. Wszystkie byłyśmy zaskoczone, że to już, że zaraz, a wokół nas
tyle ludzi, którzy się pchają i pchają.
Tuż przed nami był Fanclub Florence.
Mieli koszulki, gadżety, wianki, brokat. Full wypas. Byli typowi fani –
przestępujący z nogi na nogę, podekscytowani, których w życiu nie mogłabym
oderwać od misji, jaką było zobaczenie ich „Flo” z bliska. Mówili o niej jak o
starej przyjaciółce.
Byli też tacy, którzy przysypiali –
faceci wielcy jak dąb, którzy mruczeli, że są zmęczeni i mają już dość tego koncertu.
Zastanawiałam się, jak puści muszą być. Jak bardzo nędzni, skoro nic tak
wyjątkowego, czego nie można kupić (nie dosłownie) nie sprawia im radości.
Miałam ochotę ich zabić.
Jednak zrozumiałam, że wszystko musiało pójść dobrze.
Jednak wolontariuszka zapinająca mi
oczojebnozieloną opaskę na nadgarstku puściła mi oko. Jednak kasjer sprzedający
nam wodę uległ naszym zalotnym uśmiechom i dał nam zakręconą butelkę, nie
kubek.
Tylko
nikomu nie mówcie.
Jednak fanklubowiczki odwróciły się ku
nam, zaczęły rozmawiać.
Nie
macie brokatu
– zauważyły.
No…
nie.
Odkręcony krem podstawiono mi pod nos.
Posmarowałam się nim na całej twarzy.
Zamknijcie
oczy i głowa do góry.
Kilo brokatu przyklejonego do skóry
miało pewnie polepszyć wrażenia.
Jednak pod sceną czekało nas jednak
więcej miłych zaskoczeń. Bohaterami dnia przez moment nie była Florence, a…
oni:
Wolontariusze z Kropli Beskidu, którzy z
uśmiechem na stałe przylepionym do ust nalewali wody do papierowych kubków i
podawali je nam.
Mimo że nie było bardzo gorąco, można
było być poważnie zmęczonym i odwodnionym. To w tych „kolejkach pokoju” –
podawaniu sobie setek kubków pomiędzy rękami nieznajomych, zobaczyłam pierwszą tego
dnia iskierkę. To był jednak magiczny dzień.
Wokół była masa cudzoziemców. Obok nas
stała Hiszpanka (jeszcze niższa niż ja!) od której piersi odbijałyśmy się, gdy
ktoś z tyłu pchał ją na nas, bo ktoś z obsługi technicznej przeszedł przez zaciemnioną
scenę.
Oh,
¡Dios mío! ¿Por qué?!
Podaliśmy
jej wodę i poplotkowaliśmy po angielsku. Szybko stworzyło się kółko wzajemnej
adoracji – plotki o Florence, kto którą piosenkę lubi najbardziej, skąd
jesteśmy, ile kto czekał przed bramkami.
By the way – świadomość, że stoję obok
chłopaka z Lublina, który na wejście na stadion czekał od siódmej rano, gdy ja
przyjechałam o osiemnastej – bezcenna. Podokuczałam mu trochę (albo
poflirtowałam z nim – nie jestem pewna)
by dopiąć swego.
Minuty tykały, a ja stałam jedną osobę
od barierki. Widziałam wszystko, stojąc na podwyższeniu (coś na kształt progu
zwalniającego, pewnie na kable) i patrząc nad głową niskiej dziewczyny.
Przyjechała z chłopakiem i gdy każdy instrument zespołu był już na miejscu, a
za nimi powiewała płachta z intrygującym wzorem, mocno ścisnęła go za rękę.
A
tak serio, gdzie twój wianek?
Zasuszony,
nie ze mną – odparłam. – Nie miałam siły robić nowego.
I nagle się zaczęło. Pierwsze nuty,
szum, wrzask, postać Florence w czymś, co mogę jedynie nazwać podomką i
ewidentnie boso i ewidentnie bez stanika. Tysiące ust skandujących tekst,
piski, krzyki, rozmowy i dudniące nagłośnienie, które pozwala mi ją jeszcze
jakoś dosłyszeć, bo szum fanów dochodzi tylko z jednej strony.
Nie ogarniam nic, stoję na palcach,
by odprowadzić ją wzrokiem, patrzę jak rozgląda się po pełnym stadionie i wita
się z nami.
Wtedy rozpoczyna się kolejna
piosenka, tę lubię bardziej, niesamowity bas, niesamowity rytm. Skandujący tłum
robi za piękny chór, którego nie można kupić. Echo stadionu na które narzekają „specjaliści”
nagle się przydaje, a każda nuta rozwodnionej i tak piosenki otrzymuje nową,
odbitą w tafli barwę.
Jestem w stanie jedynie uśmiechnąć
się porozumiewawczo do koleżanek, które aż skaczą z radości. Wyciągamy ręce i
machamy, gdy Florence podchodzi do nas bliżej, stoi na samej krawędzi sceny.
Chwila przerwy. Długa nuta na gitarze
elektrycznej. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem, widzę banany na twarzach
ludzi dookoła, nie przeszkadza mi brokat w oku i zapach potu, bo to już teraz. Wszystko się dzieje i nic mnie
nie obchodzi i gdyby tylko…
Brzmią pierwsze nuty harfy i
drętwieję. Wszystko jest przepełnione purpurowym światłem. Florence hasa po
scenie, z jednej strony na drugą, jakby właśnie nie zaczynał się jej
najważniejszy dla mnie utwór.
Przypomina mi się rozmowa z Kamm, z
którą przez swoją gapowatość się w końcu nie spotkałam. Ona chciała Over the Love, ja swoje Howl, mimo że Florence nigdy go nie gra
na koncertach. Przypominam sobie jeden jedyny komentarz pod facebookowy'm postem
Florence o koncercie – mimo że nigdy nie komentuję masowych postów
nie-znajomych, ale Florence jest wyjątkiem – w którym pyta, co ma zagrać dla
Polaków.
Howl
– piszę od razu, nawet jeśli to podpucha i to wcale nie ona, ale muszę
napisać, bo to moja piosenka, mój kawałek świata, ja cała i nie tylko, mój
tekst, moje łzy, moi bohaterowie.
Florence wychyla się ku publiczności
z lekko rozchylonymi ustami, jakby drwiąc. Czeka na odzew, rozgląda się.
Perkusja gra do marszu.
Chwyta mikrofon i zaczyna śpiewać,
skupiona, wprost do niego, lekko pochylona, idąc w moim kierunku.
Zaczynam szlochać i zakrywam twarz
rękoma. Tylko rozczulony wzrok i pocieszające ramię wokół mnie sprowadza mnie
na ziemię. Jestem tu, tuż obok (pod) Florence, która śpiewa w moim kierunku
tekst tak bardzo mi znany i tak bardzo trafiający w moje sedno.
Florence idzie dalej, wyciąga rękę
ku publiczności, a wszyscy wokół mówią – nie krzyczą – tekst, jakby też mówili
do mnie, o mnie, o niej też, i do niej, i ona wyciąga mikrofon w inną strefę
fanów, którzy pomagają śpiewać, mówią tekst szybko i z bolesną znajomością jak
zahipnotyzowani.
Wokół są ludzie, którzy lubią to, co
ja. Kochają ją tak jak ja i być może mają ku temu te same powody. Trafia to do
nich, rozumieją to, a może to Florence nas rozumie, nie odwrotnie, i dlatego o
tym śpiewa i dlatego to takie piękne.
Wpatruję się w nią jak głupia, w jej
farbowane włosy, które są jak moje naturalne, gdy ja w napływie chęci zmian ufarbowałam
się, by być jak ona kiedyś i nie mogę przestać płakać i krzyczeć. Chodzi tym
swoim zarzucającym krokiem, jakby szła po łące, wśród kwiatów w wiosenny
poranek, a nie będąc centrum wszechświata tysięcy ludzi i kolejnych milionów,
których tam nie ma a chcieliby lub powinni.
Ruda łepetyna znika, Florence
zeskakuje niżej, śpiewając do mojej grupy kolejną zwrotkę i już z powrotem
czuję grunt pod nogami. Śpiewamy z nią wszyscy, machamy do niej i wyciągamy
ręce. Florence nas nie widzi, ale nie szkodzi. My uśmiechamy się za nią i to
wystarczy. Zadziera sukienkę i wskakuje z powrotem na scenę i odprowadzamy ją
wzrokiem, wiedząc, że wróci. Unosi materiał, pokazując całą nogę i tańczy, i
chodzi wzdłuż krawędzi, śpiewając jakby sama dla siebie. Bez wysiłku, lekko. Jest
jak ryba w wodzie.
Nikt z nas nie spodziewa się
szaleństwa, jakie następuje przy Rabbit
Heart. Tego jak Florence wchodzi w publiczność lub robi piruet, obsypując
się brokatem. Wszyscy widzą wianki i radość, i absolutną bekę chórku z tego, co gwiazda robi pod sceną, biegając bez
opamiętania i piszcząc do mikrofonu.
Każdy truchleje przy jej najdłuższej
nucie podczas No Light, No Light.
Nikt nie spodziewa się coveru,
wszyscy szepczą, czy to aby nie nowa piosenka z kolejnej płyty, na którą
wszyscy do cholery czekamy. Skaczemy, a ludzie rozsypują brokat. Depczemy
porzucone kubki.
Ludzie wariują, gdy śpiewa Over the Love, o które też prosiliśmy i
uśmiecham się na myśl, że Kamm będzie zadowolona. Moje koleżanki nie znają, ale
szybko im tłumaczę. Odkrywam ten utwór na nowo i znów chce mi się płakać.
I mówi do nas. Mówi, że nas kocha,
że czekała na ten występ, że wzruszyła się niespodziankami (czerwone morze
serc) i listę piosenek przygotowała specjalnie dla nas, zgodnie z naszymi
prośbami. Nic dziwnego, że słyszymy Blinding,
Sweet Nothing czy Breaking Down.
Jestem czerwona z radości.
Florence spotyka się z fanklubem za
kulisami, wszyscy są w brokacie. Robią masę zdjęć. Mówi organizatorom, że to
najważniejszy koncert w jej życiu.
A ja wciąż nie wierzę. Nie pozwalam
barierze oddzielić mnie od tych wrażeń, nawet jeśli ludzie się pchają, krzyczą,
a moja skóra pokryta jest tak grubą warstwą brokatu, że wygląda jak rybie
łuski.
Koncert przedłuża się, bogu dzięki,
bo nie chcę wracać.
Człapiemy do przystanku, ale
pięćdziesiąt tysięcy osób w jednym autobusie to zły pomysł. Wokół są tłumy. Śmieją
się, gadają, piją piwo.
Dopiero teraz orientuję się, że to
nie chodnik się nagle rozrósł, ale ta chmara ludzi idzie do centrum środkiem
ulicy. Dosłownie yolo-walk największą ulicą i
najsławniejszym mostem Warszawy. Wszędzie brokat, który skrzy się w świetle
latarni. Całe centrum stolicy, od stadionu po dworzec, jest opanowane przez
wianki i Florence.
Dzięki Mundialowi w domu czekało na
mnie piwo. Brokat miałam następnego dnia na całej głowie, mimo dwukrotnego
mycia włosów. Mama nie może go usunąć też z pralki. Spałam jak zabita.
Do tej pory oglądam nagrania z
koncertów i analizuję je – już na trzeźwo.
Ściągnęłam oficjalne video z czterech
piosenek. Głupie Orange nie pozwoliło na transmisję live, a Youtube zaraz
będzie usuwał. Musi wystarczyć.
Z projektu dostałam lepszą ocenę,
niż kiedykolwiek, a reszta studentów zazdrości mi koncertu.
Nie wszystko było idealne. Nigdy nic
nie jest. Nie muszę się jednak nikomu już tłumaczyć z mojego szczęścia. Znajomi
mogą niedowierzać, śmiać się ze mnie, pytać czemu,
ale ja już tylko wzruszam ramionami. Oni,
w swoich barierach, nie zrozumieją.
Zabiorę ich wszystkich ze sobą
następnym razem.