wtorek, 24 czerwca 2014

These nights never seem to go to plan

Data: czerwiec 2014
Powód: Florence
Fandom: Leitha nie powinna robić zdjęć
Zapytanie: życie, koncert, pracowity czerwiec 
Typ: pamiętnik, relacja
Słów: 2600


Byłam pewna, że nie lubię koncertów.
Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, czym ludzie się zachwycają. Drogie bilety, zablokowane ulice, wrzeszczące tłumy ludzi mogących błyskawicznie zmienić Cię w rudą miazgę i scena tak daleko, że o wiele więcej zobaczysz kupując dvd.
Na urodziny organizowane z moim chłopakiem dostałam kiedyś od znajomych dwa bilety na Within Temptation w Stodole. Nie ekscytowałam się bardzo, zwłaszcza że koncert szybko został przełożony o niemal rok, gdy wokalistka zaszła w ciążę (jak ona śmiała?). Nim się spostrzegliśmy, zespół nagrał nową płytę i byliśmy niemile zaskoczeni, gdy 90% koncertu składało się z bliżej nieznanych nam utworów. W dodatku miałam zły humor tego dnia, kolejki były niemiłosiernie długie i nastroju koncertu nie czułam zupełnie. Otrzymałam propozycję bycia wziętą na barana, ale na samą myśl poczułam przypływ lęku wysokości.
Potem okazało się, że nowa płyta była całkiem niezła. Słucham jej do dziś, ale nie o to chodzi.
W takim nastroju anty-koncertowym przemęczyłam się aż do 2013 roku, kiedy to ogłoszono, że Florence wystąpi na Coke Live Music Festival w Krakowie. Kraków daleko, nieznany, Coke taki pełen spoconych ludzi, bilety nietanie i…
…może wytłumaczę Wam, o co chodzi z Florence.
Sądzę, że każdy ma taką jedną rzecz. Są ludzie, którzy nie lubią psów. Ale jest dla nich taki jeden mały piesek kolegi z klasy, z takimi malusieńkimi uszkami, którego nie da się nie wygłaskać, a mowa zatwardziałego kociarza zmienia się w jego obecności w niezrozumiałe piski i gruchanie nieskładnych sylab. Są osoby, które nie lubią słodyczy (są?). Ale jest taki jeden smak z dzieciństwa, jeden typ ciastka, którego recepturę zna jedynie ich babcia. Słodycz, którego oni nie nazywają byle słodyczem. Rozkosz w ustach, dla której zabiliby na zawołanie. Ta jedna rzecz, dla której robią wyjątek.
Mam nadzieję, że czujecie klimat. Moją rzeczą jest Florence. Moją – osoby, która przez całe życie słuchała wszelkich rockowych odmian muzyki, od Emo-watych Green Day’ów i Linkin Parków, przez ballady o niespełnionej miłości w stylu Three Doors Down, przez cięższe brzmienia w kierunku Bullet For My Valentine aż do naprawdę zatwardziałego i zdziadziałego okresu słuchania Megadeth czy Pantery – ulubioną wokalistką jest Florence.
Florence, której najcięższym możliwym określeniem jest Indie rock. Której każda piosenka jest inna, miesza się z popem, soulem. Coś, co w wykonaniu faceta byłoby śmieciem obok którego nie tylko nie przeszłabym obojętnie, ale rozstrzelałabym na ranienie moich uszu. Florence, której teksty są głębokie, metaforyczne, mroczne, liryczne i romantyczne. Wszystko to, czym gardziłam na lekcjach polskiego. Florence, która wygląda na wiecznie niewyspaną i nieumalowaną, której garderoba jest pomięta i czasem sprawia wrażenie wyjętej ze śmietnika.
To ten typ zagubionej, delikatnej, eterycznej i tak do bólu oryginalnej i alternatywnej osoby, której do tej pory nie byłam w stanie zdzierżyć.
Cóż, tylko krowa nie zmienia zdania.
Jej koncert w Krakowie w sierpniu ’13 zapamiętam z wielu względów. Nadal sceptyczna, miałam wokół siebie barierę, przez którą starałam się nic nie przepuszczać. Obserwowałam za to ludzi – tych szczęśliwych, podekscytowanych ludzi, którzy wrzeszczeli jak opętani, gdy tylko harfa wjechała na scenę. Roziskrzone oczy i zaciśnięte dłonie tysięcy fanów, których w jednym momencie serca stanęły, a ich cały świat skupił się na rudej łepetynie w czarnej, skromnej sukience na środku sceny.
Ciężko opisać ścisk serca w obliczu nagle spływającej świadomości, jaką siłę ma muzyka. Jaką władzę ma ta szczupła, delikatna osóbka, biegająca po scenie na bosaka, a czasami przystająca, by nieobecnym (zagubionym?) wzrokiem przejechać po widowni. Florence nie łapie kontaktu wzrokowego, nie widzi swojej popularności i siły. Jest oderwana od tego wszystkiego, uśmiecha się nie w dumie, a zdumieniu.
Uderzenia basów, które trzęsą ziemią (nie podłogą – ziemią) i klatkami piersiowymi można zaznać na wielu koncertach. Wywrzeszczanego jak jeden mąż, znanego na pamięć, wyrytego na sercu tekstu – również. Lecz to ten blady, rozkojarzony wzrok, to skinięcie wychudzonej dłoni i zapytanie w oczach – Co wy tu wszyscy robicie? – jest tym, co odróżnia Florence od reszty.
Pod koniec koncertu chrypiałam i kulałam. Starałam się zachować spokój i wyprowadzić moje towarzyszki cało z morza ludzi. Potem, stojąc samej pół godziny w kolejce po picie, gdy one dochodziły do siebie, zdałam sobie sprawę, że moja bariera pękła. Że dopiero teraz do mnie dochodzi, co właśnie przeżyłam, że byłam częścią - tysięczną, malutką kroplą w tym morzu – masy, która zdefiniowała ten koncert. Że zostałam zaklęta, nie mniej nie bardziej, przez muzykę, której nie zawsze rozumiem, której nie zawsze potrzebuję, i która na pewno do mnie w ogóle nie pasuje.
Przez miesiące do następnego koncertu nawet nie zorientowałam się, gdy Florence stała się mi jeszcze bliższa. Nie słuchałam jej wcale dużo, i tak już wszystko znałam na pamięć, a poznałam rzesze nowych artystów. A mimo to podeszła mnie w niespodziewany sposób.
To moment, w którym jej słuchałam, powód, sprawił, że nabrałam do niej tak emocjonalnego podejścia. Gdy nieobecnym wzrokiem skanowałam wyświetlacz i naciskałam „play”, byłam zwykle bardzo szczęśliwa lub bardzo smutna. I to eufemizmy, bo w moim chorym przypadku „szczęście” powoli przeskalowało się w euforię i zatracenie, a „smutek” w rozpacz i nędzę. Balansowałam po skraju noża i w obu przypadkach wracałam myślami do tego koncertu. Czułam, jak muzyka mnie wypełnia. Teksty nie tylko obiecywały, pocieszały i radziły. Opowiadały, tuż do mojego ucha, własne historie, zdające się mówić – Nie tylko ty tak masz. Ja czułam to samo.
To właśnie powiedziałam (wykrzyczałam?) w tłumie w sobotę, w czerwcu ’14, gdy przeciskałam się w kierunku sceny z niewinną kocią gracją, a moja towarzyszka stwierdziła, że nie idzie ze mną.
Dlaczego? – spytałam.
To tylko Florence.
To nie przystojny facet, to nie wielka, międzynarodowa sława, to nie perkusista, którego przesiąknięte potem pałeczki mogłabym złapać i trzymać w pokoju, a potem sprzedać na eBay’u. Poza tym – nie dasz rady. Tu są tysiące ludzi. Każdy tam idzie, nie uda ci się.
To tylko Florence.
Mam nadzieję, że nie klęłam za bardzo. Wytłumaczyłam raptownie rozmówczyni, że to bluźnierstwo. Że Florence jest dla mnie ważna. Że to osoba, której głos słyszałam w uchu w najlepszych i najgorszych chwilach mojego życia, gdy nikogo innego obok mnie nie było. Że ją poznałam. Że to głupie, ale ona zna mnie i ja jej potrzebuję. Że to genialna osoba, której nie rozumiem… a chcę.
Że to jest Florence.
Miałam przez moment wrażenie, że wszystko pójdzie źle. Że przyjechałyśmy za późno, że przez koncert nie zdążę skończyć projektu na studia, że nie wrócę do domu przez Paradę, że bramkarz żartujący, że nas nie wpuści, bo mamy nienumerowane miejsca na płytę (what?) wyprorokował coś złego. Że narzekanie koleżanek udzieli mi się, i ten koncert nie będzie miał nic do poprzedniego.
Zacisnęłam jednak zęby.
Nie pozwolę, by była to recenzja z koncertu. Nie powiem słowa o Bombay Bicycle Club, The Wombats i The Kooks, bo nie byli ważni.
Ważne było, że kilka minut przed dwudziestą trzecią zobaczyłam jasnoszarą barierkę. Że od sceny dzieliło mnie co najwyżej pięć metrów. Wszystkie byłyśmy zaskoczone, że to już, że zaraz, a wokół nas tyle ludzi, którzy się pchają i pchają.
Tuż przed nami był Fanclub Florence. Mieli koszulki, gadżety, wianki, brokat. Full wypas. Byli typowi fani – przestępujący z nogi na nogę, podekscytowani, których w życiu nie mogłabym oderwać od misji, jaką było zobaczenie ich „Flo” z bliska. Mówili o niej jak o starej przyjaciółce.
Byli też tacy, którzy przysypiali – faceci wielcy jak dąb, którzy mruczeli, że są zmęczeni i mają już dość tego koncertu. Zastanawiałam się, jak puści muszą być. Jak bardzo nędzni, skoro nic tak wyjątkowego, czego nie można kupić (nie dosłownie) nie sprawia im radości.
Miałam ochotę ich zabić.
Jednak zrozumiałam, że wszystko musiało pójść dobrze.
Jednak wolontariuszka zapinająca mi oczojebnozieloną opaskę na nadgarstku puściła mi oko. Jednak kasjer sprzedający nam wodę uległ naszym zalotnym uśmiechom i dał nam zakręconą butelkę, nie kubek.
Tylko nikomu nie mówcie.
Jednak fanklubowiczki odwróciły się ku nam, zaczęły rozmawiać.
Nie macie brokatu – zauważyły.
No… nie.
Odkręcony krem podstawiono mi pod nos. Posmarowałam się nim na całej twarzy.
Zamknijcie oczy i głowa do góry.
Kilo brokatu przyklejonego do skóry miało pewnie polepszyć wrażenia.
Jednak pod sceną czekało nas jednak więcej miłych zaskoczeń. Bohaterami dnia przez moment nie była Florence, a… oni:
 Wolontariusze z Kropli Beskidu, którzy z uśmiechem na stałe przylepionym do ust nalewali wody do papierowych kubków i podawali je nam.
Mimo że nie było bardzo gorąco, można było być poważnie zmęczonym i odwodnionym. To w tych „kolejkach pokoju” – podawaniu sobie setek kubków pomiędzy rękami nieznajomych, zobaczyłam pierwszą tego dnia iskierkę. To był jednak magiczny dzień.
Wokół była masa cudzoziemców. Obok nas stała Hiszpanka (jeszcze niższa niż ja!) od której piersi odbijałyśmy się, gdy ktoś z tyłu pchał ją na nas, bo ktoś z obsługi technicznej przeszedł przez zaciemnioną scenę.
Oh, ¡Dios mío! ¿Por qué?!
 Podaliśmy jej wodę i poplotkowaliśmy po angielsku. Szybko stworzyło się kółko wzajemnej adoracji – plotki o Florence, kto którą piosenkę lubi najbardziej, skąd jesteśmy, ile kto czekał przed bramkami.
By the way – świadomość, że stoję obok chłopaka z Lublina, który na wejście na stadion czekał od siódmej rano, gdy ja przyjechałam o osiemnastej  – bezcenna. Podokuczałam mu trochę (albo poflirtowałam z  nim – nie jestem pewna) by dopiąć swego.
Minuty tykały, a ja stałam jedną osobę od barierki. Widziałam wszystko, stojąc na podwyższeniu (coś na kształt progu zwalniającego, pewnie na kable) i patrząc nad głową niskiej dziewczyny. Przyjechała z chłopakiem i gdy każdy instrument zespołu był już na miejscu, a za nimi powiewała płachta z intrygującym wzorem, mocno ścisnęła go za rękę.
A tak serio, gdzie twój wianek?
Zasuszony, nie ze mną – odparłam. – Nie miałam siły robić nowego.
            I nagle się zaczęło. Pierwsze nuty, szum, wrzask, postać Florence w czymś, co mogę jedynie nazwać podomką i ewidentnie boso i ewidentnie bez stanika. Tysiące ust skandujących tekst, piski, krzyki, rozmowy i dudniące nagłośnienie, które pozwala mi ją jeszcze jakoś dosłyszeć, bo szum fanów dochodzi tylko z jednej strony.
            Nie ogarniam nic, stoję na palcach, by odprowadzić ją wzrokiem, patrzę jak rozgląda się po pełnym stadionie i wita się z nami.
          Wtedy rozpoczyna się kolejna piosenka, tę lubię bardziej, niesamowity bas, niesamowity rytm. Skandujący tłum robi za piękny chór, którego nie można kupić. Echo stadionu na które narzekają „specjaliści” nagle się przydaje, a każda nuta rozwodnionej i tak piosenki otrzymuje nową, odbitą w tafli barwę.
            Jestem w stanie jedynie uśmiechnąć się porozumiewawczo do koleżanek, które aż skaczą z radości. Wyciągamy ręce i machamy, gdy Florence podchodzi do nas bliżej, stoi na samej krawędzi sceny.
            Chwila przerwy. Długa nuta na gitarze elektrycznej. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem, widzę banany na twarzach ludzi dookoła, nie przeszkadza mi brokat w oku i zapach potu, bo to już teraz. Wszystko się dzieje i nic mnie nie obchodzi i gdyby tylko…
            Brzmią pierwsze nuty harfy i drętwieję. Wszystko jest przepełnione purpurowym światłem. Florence hasa po scenie, z jednej strony na drugą, jakby właśnie nie zaczynał się jej najważniejszy dla mnie utwór.
            Przypomina mi się rozmowa z Kamm, z którą przez swoją gapowatość się w końcu nie spotkałam. Ona chciała Over the Love, ja swoje Howl, mimo że Florence nigdy go nie gra na koncertach. Przypominam sobie jeden jedyny komentarz pod facebookowy'm postem Florence o koncercie – mimo że nigdy nie komentuję masowych postów nie-znajomych, ale Florence jest wyjątkiem – w którym pyta, co ma zagrać dla Polaków.
            Howl – piszę od razu, nawet jeśli to podpucha i to wcale nie ona, ale muszę napisać, bo to moja piosenka, mój kawałek świata, ja cała i nie tylko, mój tekst, moje łzy, moi bohaterowie.
            Florence wychyla się ku publiczności z lekko rozchylonymi ustami, jakby drwiąc. Czeka na odzew, rozgląda się. Perkusja gra do marszu.
            Chwyta mikrofon i zaczyna śpiewać, skupiona, wprost do niego, lekko pochylona, idąc w moim kierunku.
            Zaczynam szlochać i zakrywam twarz rękoma. Tylko rozczulony wzrok i pocieszające ramię wokół mnie sprowadza mnie na ziemię. Jestem tu, tuż obok (pod) Florence, która śpiewa w moim kierunku tekst tak bardzo mi znany i tak bardzo trafiający w moje sedno.
            Florence idzie dalej, wyciąga rękę ku publiczności, a wszyscy wokół mówią – nie krzyczą – tekst, jakby też mówili do mnie, o mnie, o niej też, i do niej, i ona wyciąga mikrofon w inną strefę fanów, którzy pomagają śpiewać, mówią tekst szybko i z bolesną znajomością jak zahipnotyzowani.
            Wokół są ludzie, którzy lubią to, co ja. Kochają ją tak jak ja i być może mają ku temu te same powody. Trafia to do nich, rozumieją to, a może to Florence nas rozumie, nie odwrotnie, i dlatego o tym śpiewa i dlatego to takie piękne.
            Wpatruję się w nią jak głupia, w jej farbowane włosy, które są jak moje naturalne, gdy ja w napływie chęci zmian ufarbowałam się, by być jak ona kiedyś i nie mogę przestać płakać i krzyczeć. Chodzi tym swoim zarzucającym krokiem, jakby szła po łące, wśród kwiatów w wiosenny poranek, a nie będąc centrum wszechświata tysięcy ludzi i kolejnych milionów, których tam nie ma a chcieliby lub powinni.
            Ruda łepetyna znika, Florence zeskakuje niżej, śpiewając do mojej grupy kolejną zwrotkę i już z powrotem czuję grunt pod nogami. Śpiewamy z nią wszyscy, machamy do niej i wyciągamy ręce. Florence nas nie widzi, ale nie szkodzi. My uśmiechamy się za nią i to wystarczy. Zadziera sukienkę i wskakuje z powrotem na scenę i odprowadzamy ją wzrokiem, wiedząc, że wróci. Unosi materiał, pokazując całą nogę i tańczy, i chodzi wzdłuż krawędzi, śpiewając jakby sama dla siebie. Bez wysiłku, lekko. Jest jak ryba w wodzie.
            Nikt z nas nie spodziewa się szaleństwa, jakie następuje przy Rabbit Heart. Tego jak Florence wchodzi w publiczność lub robi piruet, obsypując się brokatem. Wszyscy widzą wianki i radość, i absolutną bekę chórku z tego, co gwiazda robi pod sceną, biegając bez opamiętania i piszcząc do mikrofonu.
            Każdy truchleje przy jej najdłuższej nucie podczas No Light, No Light.
            Nikt nie spodziewa się coveru, wszyscy szepczą, czy to aby nie nowa piosenka z kolejnej płyty, na którą wszyscy do cholery czekamy. Skaczemy, a ludzie rozsypują brokat. Depczemy porzucone kubki.
            Ludzie wariują, gdy śpiewa Over the Love, o które też prosiliśmy i uśmiecham się na myśl, że Kamm będzie zadowolona. Moje koleżanki nie znają, ale szybko im tłumaczę. Odkrywam ten utwór na nowo i znów chce mi się płakać.
            I mówi do nas. Mówi, że nas kocha, że czekała na ten występ, że wzruszyła się niespodziankami (czerwone morze serc) i listę piosenek przygotowała specjalnie dla nas, zgodnie z naszymi prośbami. Nic dziwnego, że słyszymy Blinding, Sweet Nothing czy Breaking Down.
            Jestem czerwona z radości.
            Florence spotyka się z fanklubem za kulisami, wszyscy są w brokacie. Robią masę zdjęć. Mówi organizatorom, że to najważniejszy koncert w jej życiu.
            A ja wciąż nie wierzę. Nie pozwalam barierze oddzielić mnie od tych wrażeń, nawet jeśli ludzie się pchają, krzyczą, a moja skóra pokryta jest tak grubą warstwą brokatu, że wygląda jak rybie łuski.
            Koncert przedłuża się, bogu dzięki, bo nie chcę wracać.
            Człapiemy do przystanku, ale pięćdziesiąt tysięcy osób w jednym autobusie to zły pomysł. Wokół są tłumy. Śmieją się, gadają, piją piwo.
           Dopiero teraz orientuję się, że to nie chodnik się nagle rozrósł, ale ta chmara ludzi idzie do centrum środkiem ulicy. Dosłownie yolo-walk największą ulicą i najsławniejszym mostem Warszawy. Wszędzie brokat, który skrzy się w świetle latarni. Całe centrum stolicy, od stadionu po dworzec, jest opanowane przez wianki i Florence.


            Dzięki Mundialowi w domu czekało na mnie piwo. Brokat miałam następnego dnia na całej głowie, mimo dwukrotnego mycia włosów. Mama nie może go usunąć też z pralki.  Spałam jak zabita.
            Do tej pory oglądam nagrania z koncertów i analizuję je – już na trzeźwo.
            Ściągnęłam oficjalne video z czterech piosenek. Głupie Orange nie pozwoliło na transmisję live, a Youtube zaraz będzie usuwał. Musi wystarczyć.
            Z projektu dostałam lepszą ocenę, niż kiedykolwiek, a reszta studentów zazdrości mi koncertu.
            Nie wszystko było idealne. Nigdy nic nie jest. Nie muszę się jednak nikomu już tłumaczyć z mojego szczęścia. Znajomi mogą niedowierzać, śmiać się ze mnie, pytać czemu, ale ja już tylko wzruszam ramionami. Oni, w swoich barierach, nie zrozumieją.
            Zabiorę ich wszystkich ze sobą następnym razem.

9 komentarzy:

  1. Jeszcze się spotkamy. Uwielbiam Florence, cały ten koncert i to, że myślami cieszyłam się, że jesteś na Narodowym gdzieś blisko <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Może to głupie pytanie, ale miałaś może na sobie białą koszulkę bez rękawów (z nadrukiem)?

    OdpowiedzUsuń
  3. :D To wcale nie jest głupie pytanie, bo i owszem! Z nadrukiem kota w okularach przeciwsłonecznych. A co, widziałaś nas? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie wiem, jaki to był nadruk, bo stałaś bliżej sceny i tyłem do mnie. Nie wiem też z kim byłaś, bo rozmwaiałaś z kilkoma osobami, w tym z moją kumpela - Pauliną. Skojarzyłam, że to mogłaś być ty bo napisałaś o ufarbowanych włosach i Hiszpance, bo obok nas też stali Hiszpanie, (ale faceci). Nie wiedziałam, że idziesz na koncert więc nawet mi go głowy nie przyszło, że to możesz być ty. A tak to bym się przywitała ;(
    Sorry za chaotyczny komentarz ale się spieszę

    OdpowiedzUsuń
  5. Hmmm no spoko. Tak, było tam też kilku Hiszpanów, bardziej po lewej.
    Heh, więc miałaś pecha mnie zobaczyć. Mam nadzieję, że mimo to koncert się podobał. ;3

    OdpowiedzUsuń
  6. Zabawnie się czyta relacje osób które były na jednym czy dwóch koncertach w życiu .-.

    OdpowiedzUsuń
  7. Piszę tu o koncertach niemal przez duże "k". Chodzi mi o imprezy do których podchodzi się emocjonalnie, na które czeka się dużo czasu i idzie się na nie... no, specjalnie. Nie liczę usłyszenia zespołu, który mnie nie obchodzi (ew. znam tylko kilka utworów), a na którym byłam dla towarzystwa i/lub piwa (jak na Juwenaliach czy Ursynaliach).
    No ale tak, ogólnie rzecz biorąc jestem koncertowym noobem. Jak napisałam - nie mój kawałek chleba. :>

    OdpowiedzUsuń
  8. Napiszesz cokolwiek, serio? :D
    Może walnij nam haiku (japoński wierszyk z 3 linijek po 5, 7 i znowu 5 sylab) :P .

    OdpowiedzUsuń
  9. Co to jest ja wiem
    Nie musisz mi tłumaczyć
    Nie jestem głupia

    Może być?

    OdpowiedzUsuń