niedziela, 26 października 2014

I'm gonna fight 'em off

           Taki mały update na temat postępów w wymierzaniu sprawiedliwości:

           Po pierwsze: dziękuję Wam wszystkim za okazane wsparcie. Dostałam masę komentarzy, maili, wiadomości na fanpage'u na Fejsie i jeszcze więcej wejść. Wiele z Was nie ma jak mi pomóc, i ja to rozumiem, a jednak poświęciliście odrobinę czasu na przeczytanie mojej historii i przesłanie mi wirtualnego poklepania po plecach. Dzięki wielkie, to się ceni.

           Pismo wysłane 18 sierpnia z zażaleniem na decyzję Sądu Rejonowego nie spotkało się jeszcze z odpowiedzią (to daje 69 dni czekania, *hihihi*). Dla porównania - pomiędzy pismem o wszczęciu postępowania a pismem o jego umorzeniu (czyli zakończeniu narad) upłynęło zaledwie 31 dni. Może jednak coś robią? Może trwają jakieś rozprawy? Hn, kogo ja oszukuję? Albo mnie olali, albo pismo zaginęło na naszej kochanej poczcie. :)

           Wiele z Was miało też dla mnie rady, które sprowadzając się do dwóch rozwiązań:
a) pójść do prawnika, a najlepiej znaleźć takiego, który nie wziąłby za to kasy
b) rozgłosić sprawę w mediach

           W tym pierwszym kierunku jeszcze nie poszłam, brakuje mi obeznania w prawniczym świecie Warszawy, by trafić do odpowiedniej placówki. Poza tym to całe pracowanie dla dobrej sprawy za darmo brzmi dobrze w teorii, a tak naprawdę wydaje mi się mało prawdopodobne. Oczywiście są różne koła zrzeszające studentów prawa oraz ośrodki pomocy, po prostu nie usłyszałam o żadnym konkretnym miejscu, a w Internecie ciężko cokolwiek znaleźć. Jeśli macie jakieś namiary - bardzo proszę się nimi dzielić. Inaczej poczekam na pismo z ostateczną decyzją Sądu Okręgowego. 

           Jeśli chodzi o media - napisałam do dwóch polskich blogerów poniekąd znających się na konfliktach blogosfery z prawem i wydawnictwami. Jeden odmówił mi pomocy, mówiąc, że wycofuje się ze swojej działalności, drugi - nie odpowiedział. Moja kumpela Artemis zamieściła na wspomnianej przez was stronie lubimyczytać.pl negatywną recenzję książki, wspominając o plagiacie. Niewiele to dało, w dodatku zrobiła to bez konsultacji ze mną i nic nie mogę z tym zrobić. 

           Ja sama napisałam krótki artykuł do Tvn24 i na kontakt TvnWarszawa, oczywiście bez skutku. Właśnie piszę maila do redaktorki dużego serwisu internetowego. Nie wiem, co innego mogłabym zrobić bez narażania swoich danych osobowych oraz ściągania na siebie łatki "Tej Złej" osoby - oczerniającej niewinną dziewczynę i świetną powieść w internecie. Ktoś wie, jak by to wyglądało? Jest jakiś paragraf na negatywne pisanie o konkretnej książce, jeśli nie jest to recenzja? 

           Baj de łej - jeśli ktoś chce się jeszcze bardziej dobić podobną sprawą, oto artykuł na temat wydawnictwa walczącego z internetem i niedoceniającego go:

           Jeszcze raz dziękuję za komentarze, maile, wiadomości, udostępnienia, dyskusje, żarty, pozdrowienia i wszystkie zawarte w nich słowa otuchy. Przez ten miesiąc miałam wrażenie, że stoi za mną prawdziwa armia! :3

Ada, Aira-chan i jej narzeczony,  Akemii,  Akiko,  Alathea, Anastazja-chan, Angelika H., Annaryl Corleone, Antares-chan, Arima Ahiru, Aruella, Ayuka,  Bad Girl, Beata P., Chi Yōsei, Chusteczka Aha, Cyrk Nocy, Dzwoneczek,  Enma Kirei, Ewa H.,  Ewcia-chan, Foxi,  Hana High,  Hanayome,  Happy-chan, Heiwa, Inner,  Irs Irsania Eney, Jagoda Lee, Jolix X., Julia G.,  Jusia, Kajka Lis, Kamm Saphire., Karcia, Klaudia B.,  Kushina-chan, Laurie, Layali i jej chłopak,  Life, Lifeisbrutal, Linki, Luuluu, Magdalena T.,  Marcin Z., Mayuki, Me, Miku-chan, Mitsumete, Okeyla,  Paula O., Pecla, Polly-chan, Rēto Hātsu, Roszpuncia, Samotna, Sandra-chan, Sasame Ka, Shureii,  Sophie Black,  Sunako, Szeherezada, Toyoko, Venetica Mai,  Vix,  Waru-chan, Yasha Aizawa i masa anonimów (przepraszam, jeśli o kimś zapomniałam), a przede wszystkim mój nowy wrzód na tyłku:

Sheeiren Imai

która swoim zaangażowaniem, psychiczną twórczością i dziwnym poczuciem humoru rozświetlała mi te chłodne dni. Dzięki, młoda <3

Obiecuję dać znać, gdy tylko coś ruszy.

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie


 Leitha

środa, 1 października 2014

Breakin' the Law

Data: październik 2014
Fandom: Życie
Autor: Leitha
Słów: 3800

Art. 115. 1. Kto przywłaszcza sobie autorstwo albo wprowadza w błąd co do autorstwa całości lub części cudzego utworu albo artystycznego wykonania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 3.
2. Tej samej karze podlega, kto rozpowszechnia bez podania nazwiska lub pseudonimu twórcy cudzy utwór w wersji oryginalnej albo w postaci opracowania, artystyczne wykonanie albo publicznie zniekształca taki utwór, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub nadanie.
3. Kto w celu osiągnięcia korzyści majątkowej w inny sposób niż określony w ust. 1 lub ust. 2 narusza cudze prawa autorskie lub prawa pokrewne określone w art. 16, art. 17, (…) albo nie wykonuje obowiązków określonych w art. 19ust. 2, (…),  podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Art. 116. 1. Kto bez uprawnienia albo wbrew jego warunkom rozpowszechnia cudzy utwór w wersji oryginalnej albo w postaci opracowania, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub nadanie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w ust. 1 w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
3. Jeżeli sprawca uczynił sobie z popełniania przestępstwa określonego w ust. 1 stałe źródło dochodu albo działalność przestępną, określoną w ust. 1, organizuje lub nią kieruje, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 5.
4. Jeżeli sprawca czynu określonego w ust. 1 działa nieumyślnie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.

- USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych,
rozdział 14 – odpowiedzialność karna

Opiszę Wam sprawę, którą dawno powinnam była się z Wami podzielić, gdyż wiem, iż niejedno z nas – bloggerów - borykało się z podobnym problemem. Postaram się przekazać wszystkie wydarzenia w miarę kulturalnie, jednak musicie mi wybaczyć oczywisty brak obiektywności i spory poziom zdrowego sarkazmu, który sam ciśnie się do głowy w obliczu wszechobecnej ignorancji, głupoty i bezsilności.
Od 2007 r. posiadam – jak dobrze wiecie - bloga zawierającego opowiadanie mojego autorstwa, dokładnie fanfiction. W marcu 2011 r. jedna z czytelniczek skontaktowała się ze mną e-mailem, prosząc o porady dotyczące prowadzenia jej własnej przyszłej strony – jak zrobiłam suwak na Onecie, jak zrobić menu, skąd mam szablon itd.. Oczywiście pomogłam dziewczynie jak umiałam, tłumacząc, że wszystko – od użytych obrazków po układ strony - zrobiłam sama. Wspomniałam też, które programy graficzne są przydatne i jak nagiąć Onet do swoich potrzeb. Po jakimś czasie przestała odpowiadać, a gdy odezwała się ponownie w lipcu 2012 r., spytała, czy nie oddałabym jej swojego adresu, gdy skończę opowiadanie.

„Gdybyś jednak zdecydowała się zakończyć ową historię chciałabym wiedzieć czy nie ,,oddałabyś" mi domeny bloga. Cóż sama planuję napisać bloga o podobnej tematyce narutowskiej. Sasuke + my other characters = love czy coś w tych klimatach.”

Wywołało to u mnie mocne rozbawienie, gdyż doskonale wiedziałam, ile by to potrwało (właśnie napisałam wtedy rozdział 80-ty, zobaczcie jak się wlokę). Po za tym nie miałam – i nadal nie mam – zamiaru kasowania miejsca, gdzie można przeczytać stare rozdziały. Może jakiś wariat trafi na bloga po jego skończeniu i będzie chciał wszystko przeczytać od zera lub – jak wiele z Was robi – jeszcze raz. Możliwe było też, że pisałabym one-shoty oraz „akrylove sprawy” na tamtym adresie. Jego usunięcie absolutnie nie wchodziło w rachubę, więc jak zachęcająco „Sasuke + other characters = love” by nie brzmiało, po prostu musiałam bardzo grzecznie odmówić, oczywiście życząc powodzenia z pisaniem i zapewniając Czytelniczkę, że sobie świetnie poradzi, a adres zawsze można zmienić.
Dziewczyna – co było do przewidzenia – przestała się odzywać. Któregoś dnia z nudów przeglądałam pocztę i postanowiłam dziewczynę „zgooglować”. Jej adres e-mail był wyjątkowo japoński (imię i nazwisko, w dodatku przywodzące mi na myśl tytuł jednego z bardzo znajomych blogów), więc nie było to trudne. Oczywiście okazało się, że mnie okłamała i bloga już ma. Doznałam małego szoku widząc szablon niemal identyczny z moim – lekko przerobiony i źle przerysowany, by upodobnić Niko i Sasuke do jej własnych postaci. Wszystko było takie samo – podstrony, menu. Serce mi jednak zupełnie wyskoczyło z piersi i poturlało się po podłodze, gdy zaczęłam czytać pierwsze akapity notki widniejącej na stronie głównej.
Dobrze zgadliście. Mój rozdział, słowo w słowo, z przerobionymi czasownikami. I to źle przerobionymi, bo pojawiły się momenty, w których bohaterka mówiła czasowniki w formie męskiej, bo akurat u mnie był to fragment z Sasuke. W następnych notkach – to samo, cała narracja, opisy, dialogi, poprzycinane i z „brunetów” zrobieni „blondyni”, by się nikt – ha ha – nie zorientował.
 Mail do Onetu zaczął pisać się sam, tak samo wiadomość do niej, iż wiem, co zaszło i jestem oburzona (nie odpisała). Zanim jej blog został usunięty, na jego stronie głównej pojawiła się informacja, że cudowna autorka bloga wydaje powieść i zachęca (nielicznych) czytelników do jej przeczytania. Oczywiście podała tytuł, więc po jego zgooglowaniu miałam imię, nazwisko, wiek, miejsce zamieszkania oraz twarzyczkę felernej plagiatorki jak na patelni.
Onet zareagował – podziękował za zgłoszenie i wymazał bloga w pył. Stwierdzono jednak, że jeśli w książce znajdzie się jakikolwiek fragment mojej pracy i sprawa przejdzie na drogę sądową, Onet nie będzie stroną ani nie wesprze mnie dowodami, iż moje notki były pierwsze. Cudnie.
Łudziłam się. Ile to osób wydawało książkę i nic z tego nie było? Była dzieckiem, przyśniło jej się. Poza tym – to, że kopiowała na bloga, by zyskać fanów, nie znaczyło, że zrobiła to samo z książką? Kradzież bez zysku, tylko w Internecie, stała trochę niżej na skali głupoty, niż plagiatowanie czegoś, co dosłownie można wpisać w Google i znaleźć tego źródło. Mało tego – mamy XXI wiek, chyba wydawnictwa chronią się przed plagiatem? Sprawdzają młode autorki? Mają od tego ludzi, prawda?
W lutym tego roku przypomniało mi się o tej całej sprawie i – znowu, z nudów, przysięgam, że nie szukam zadymy na porządku dziennym – zgooglowałam „dzieło”, by przeczytać recenzje i dowiedzieć się, jak Małej poszło. Uśmiechnęłam się widząc ogólnie mało przychylne opinie. No czego można było się spodziewać po nastolatce? W dodatku piszącej o poważnych, dorosłych tematach, o których nie może mieć pojęcia?
Jedna z recenzji zawierała zarzut, iż fabuła i treść jest mocno nieskładna, a bohaterka mimo dojrzałego wieku zachowuje się często dziecinnie, między innymi unikając kontaktu fizycznego. Oho! Czasami jednak – pisała dalej recenzująca osoba – fragmenty opisów i dialogów były bardzo wciągające, jakby autorka naprawdę miała moment weny i dorosłości. Oho! Jednak często ciężko było stwierdzić, o co jej chodzi, bo gramatyka była w kilku zdaniach koślawa…
I tu pojawił się przykład, cytat z książki. I z mojego bloga. Od razu wiedziałam, z którego rozdziału i w jakiej sytuacji padło u mnie to zdanie. Dziewczyna przerobiła je nieznacznie, lepiąc tak naprawdę dwa zdania w jedno i otrzymując gramatyczną papkę.
Na czterystustronicową książkę zacytowano jedno zdanie i było one zerżnięte ode mnie. Jakie były szanse?
Następnego dnia zamówiłam i kupiłam egzemplarz tej powiastki. Jeszcze w autobusie ją przekartkowałam, widząc po samych dialogach, że jest to mój blog, streszczony i zredagowany, aby opisane sytuacje nie pasowały do świata Naruto, a do rzeczywistości – mało prawdopodobnej i naiwnej – wykreowanej przez Czytelniczkę. Był to jeden wielki plagiat, rozległych części, przeplatany wymuszonymi fragmentami koślawo pisanymi w istocie ręką rzekomej autorki (brawo). W domu chwyciłam za mazak, otwierając bloga i zakreślając zdania, które pasowały do niego słowo w słowo. Po kilkunastu stornach zakreślania niemal wszystkiego się wypisał.
Jeszcze tego samego dnia skontaktowałam się z firmą, która wydała książkę. Umówiliśmy się na spotkanie. Na szczęście ich siedziba mieści się w Warszawie, niedaleko mnie. Podczas rozmowy z Redaktorem Naczelnym oraz Dyrektorem ds. wydawniczych obiecano mi pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Właściwie to obaj byli zszokowani (i trochę mniej rozbawieni tą sytuacją niż ja). Przepraszali i korzyli się, zapewniając, że nie mieli złych zamiarów, tłumacząc się przy tym ufnością i chęcią zrobienia frajdy młodej dziewczynie. Zapytani, jakim cudem nie przeskanowali chociaż kilku stron, by sprawdzić je pod względem oryginalności, stwierdzili, że są ogromną firmą (no są) i wydają rocznie około trzystu pozycji i nie mają na to czasu. Wtedy ja nie byłam rozbawiona, bo to żaden argument, ale nie chciałam zapeszać.
Redaktor Naczelny obiecał zatrzymać wysyłkę z magazynu wszystkich z jeszcze niesprzedanych kopii książki (ciekawe, czy obietnicy dotrzymał). Stwierdził mimochodem, że powieść sprzedaje się bardzo kiepsko i już przynosi im straty. Śmiałam w to nie wierzyć, bo choć ja sama książkę musiałam zamawiać (była niedostępna w Empiku), to niepochlebnych recenzji w Internecie było sporo, zatem ktoś tę książkę miał. Oczywiste było, że nawet jeśli byłby to bestseller światowej klasy - nie przyznałby tego. Przecież nakłoniłoby mnie to do wytoczenia redakcji sprawy w sądzie z chęcią odebrania im całej kasy. A tak to – oh, jaka szkoda – nie było najwyraźniej o co walczyć. Czyżby?
Firma zapowiedziała, że w razie czego mają umowę (wyciągnęli umowę) i zarówno Nieletnia (już nie wiem, jak ją nazwać, cały czas używali jej imienia, uznałam to za urocze) jak i jej ojciec się pod nią podpisali, mimo że jeden z jej pierwszych punktów podkreślał, że niemal przysięgają, że każde cholerne słowo w książce jest jej i że w razie jakichkolwiek roszczeń osób trzecich (czyt. moich) poniosą wszelkie konsekwencje, w tym te finansowe, by odpłacić firmie za niesprzedane egzemplarze.
Myślałam, że są po mojej stronie. Przecież odzyskanie od niej kasy za straty by im się opłacało. Oh, jakże się przeliczyłam. O tym zaraz.
Patrząc na umowę podpisaną w maju 2012 r. coś mi zaczęło świtać. Po powrocie do domu zerknęłam jeszcze raz do skrzynki mailowej, szukając, cóż takiego ciekawego działo się w moim życiu w maju 2012. I znalazłam. Gdy Czytelniczka podpisywała umowę i zobaczyła że – ups – podpisuje się pod nieprawdą, a w Internecie są niezbite dowody na to, że mnie okradła, jakaś nieznana mi osoba akurat wtedy wysłała do mnie takiego oto maila:

Wiadomość systemowa portalu Onet.pl
Dzień dobry,
Uprzejmie przepraszam, że w najbliższym czasie wystąpiły problemy z naszym serwisem
informuje, że zmieniamy
typ kodowania stron internetowych z basic system shadow 1,5 na bss 2.0, jest on
duzo stabilniejszy i pewniejszy w obsłudze.
Bardzo prosimy o przesłanie nazwy użytkownika oraz hasła w celu poprawienia komfortu korzystania z naszego serwisu blogowego.

UWAGA: Bss 1,5 nie jest kompatybilny z bss 2.0  Jesli w ciagu
tygodnia nie otrzymamy hasla do konta, może ono przestać prawidłowo funkcjonować.

Pozdrowienia

Roman Twardowski zastępca administratora portalu onet.pl

Pomijając totalny bullshit aż kapiący z tego maila, porąbaną gramatykę, nieskoordynowane wciskanie „enteru”, podejrzany adres e-mail i systemy kodowania które nie istnieją, od razu było widać, że to typowa próba wyłudzenia danych przez czytelnika (tzw. phishing). Bo przecież Onet nie ma mojego hasła i bez mojej zgody nie mogą zmienić programowania? Jasne.
Btw – to był nie ten mail, na którym miałam bloga. Upsy-daisy!
Gdy otarłam łzy śmiechu, naskrobałam odpowiedź:

„Bardzo dobry,
gratuluję rozśmieszenia mnie i złamania regulaminu Onetu (punkt 14ty) oraz polskiego prawa (artykuł 270). Próba wymuszenia hasła i podrabianie oficjalnych pism.
Z poziomu Twojego języka wnioskuję, że jesteś nieletni/a. Będę więc miła. Uprzejmie informuję, że albo przyznasz mi, kim jesteś i czego ode mnie chcesz (wiarygodnie), albo "wystąpią problemy" z Onetem, Twoimi Rodzicami i Policją.

Pozdrawiam bardzo serdecznie,
Leitha

Odpowiedzi nie dostałam, w sumie nawet na nią nie czekałam. Wysłałam do Onetu wiadomość z nagłówkiem wiadomości (Id wiadomości, adresy serwerów, IP itd.), a oni „wystosowali stosowne kroki”.
Zupełnie zapomniałam o tej sytuacji i dopiero widząc, co Nieletnia podpisała, skojarzyłam to z tą próbą wyłudzenia. Prawdopodobnie to ona próbowała mnie wykiwać i skasować natychmiast mojego bloga, a gdy nie wyszło - wpadła na pomysł zabrania ode mnie bloga „po dobroci” i skasowania go, zanim książka zyska popularność. To tyle jeśli chodzi o „nieświadomą, młodą osobę”, która przestępstwo popełniła „niechcący” i „nieświadomie”. Bidula.
Dokładnie tydzień po spotkaniu z wydawnictwem stawiłam się ponownie w redakcji na spotkanie z Czytelniczką i jej rodzicami. Ogólnie to słyszałam po raz kolejny te same śpiewki, że dziewczyna jest młoda, a „pisząc książkę” (naprawdę?) była chora i wydanie jej to było jej marzenie (widać zniszczenie mi bloga było drugim).
Na moją uwagę, że normalne dziecko stając przed życiową szansą wydania powieści nie powinno jej zaprzepaszczać popełniając plagiat podrzędnej opowieści internetowej, w dodatku autorstwa osoby, którą podobno podziwia, ich podejście zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Zaczęli mieć do mnie pretensje, że czegokolwiek od nich chcę, że w ogóle jakim prawem ja o niej źle mówię, nie znam jej przecież, i w ogóle robię z igły widły. Nie poczuwali się do jakiejkolwiek odpowiedzialności, nawet jeśli podpisując umowę zaświadczyli nieprawdę, a na kiepsko sprzedającej się książce de facto zarobili. Mało zarobili – ponownie usłyszałam, na co przewróciłam oczami.
Redaktor naczelny rozdzielił nas (werbalnie, nie doszło do rękoczynów) i spytał, czego oczekuję. Od niego i od nich. Polubiłam gościa i polubiłam firmę, w przeciwieństwie do felernej rodzinki, więc moja odpowiedź była jasna: od firmy oficjalnych przeprosin, a od rodziny wpłacenia zysków na Fundusz Promocji Twórczości.
Byłam dumna ze swoich warunków, wydawały mi się fair. Nie chciałam pieniędzy dla siebie, chciałam by oni ich nie mieli. To różnica.
To jednak wywołało piekło.
Usłyszałam, że to absolutnie niemożliwe i mogę jedynie zostać dopisana do autorów książki i mieć procent (procent!) dochodów z przyszłej sprzedaży. Omal nie poplułam się herbatą (tak, dostałam herbatę) i od razu krzyknęłam, że przeczytałam kilka fragmentów „powieści” (nie da się jej przeczytać całej, jest zbyt śmieszna) i w życiu nie chciałabym mieć z nią nic wspólnego ani widzieć swojego nazwiska obok złodziejki.
Poza tym chyba ta książka miała już nie być sprzedawana, czy coś mnie ominęło?
Kasy mi absolutnie odmówiono. Poza tym – znowu usłyszałam – jej było bardzo mało. To już zaczynało być nudne.
Pan Redaktor zaczął obiecywać mi przeprosiny na piśmie. Wyśmiałam go, tłumacząc, że ja nie potrzebuję dowodów na piśmie, że mnie okradziono, bo ja to wiem. Że jeśli już przeprosiny się pojawią, mają być widoczne dla wszystkich, w Internecie, a najlepiej w gazetach. Była to duża firma, mogła sobie na to pozwolić.
Redaktor zaczął odręcznie redagować swoje przeprosiny do mojego zatwierdzenia, a w tym czasie ja ponownie zaczęłam być atakowana przez ojca dziewczyny. Że co ja sobie wyobrażam, że po co ich tu wzywano, że to nie ich sprawa.
Oświadczyłam profesjonalnie, by się nie rzucał, bo jeśli tak to się skończy, to ani jemu ani jego córce nic się nie stanie, a według prawa – gdybym się postarała - mogliby za to dostać znacznie większą karę pieniężną i do trzech lat za kratkami.
Omal nie zostałam zabita. Krzyknięto na mnie (!) że im grożę, że jestem niegrzeczna (ja?) i że sobie coś ubzdurałam. Dziewczyna odezwała się pierwszy raz. Wywiązał się między nami taki dialog:
- Jeśli ja jestem złodziejką, to ty też!
- Hę? Że co proszę? Ja?
- Okradasz autora mangi Naruto!
            - Aha. Po pierwsze, to nie kradzież, bo nigdzie nie napisałam, że manga jest moja. Po drugie – nie wrzucam do Internetu jego mangi, tylko piszę coś swojego. Każde słowo jest moje. Po trzecie – w prawie polskim nie ma na ten temat żadnego paragrafu, jest to legalne. Jedyny kraj, w jakim jest to opisane to USA, a i tam można to robić, o ile autor tego nie zabroni i nie wyciąga się z tego korzyści.
            - Ale ty masz korzyści! POPULARNOŚĆ!
            Jej głos był zdesperowanie-szaleńczy i naprawdę uniesiony, więc się zamknęłam. Albo zaśmiałam, nie pamiętam. Wiedziałam, że z czymś takim nie ma sensu dyskutować. A uciszyć kazała jej się… mama.
            Pan Redaktor zredagował przeprosiny, w których użył słowa „pożyczyła”. Zwróciłam mu uwagę, że „plagiat”, „kradzież” albo „użycie bez zgody” byłoby nieco bardziej stosowne, bo pożycza się za zgodą właściciela, a potem oddaje, a chyba właśnie ustaliliśmy, że tego, co mi zabrano, nie odzyskam. Odparł, że zmieni to na „zapożyczenie” i nic innego nie może stwierdzić, bo innych terminów użyłby, gdyby o tej sprawie zdecydował sąd.
            Jego słowa okazały się prorocze, ale o tym potem.
            Nie uszło mojej uwadze, że przeprosiny są skierowane od wydawnictwa do mnie, a o winnej nie ma słowa. W sumie było to stwierdzenie prawdziwe, bo od momentu naszego poznania do ich wyjścia z sali słowo „przepraszam/y” nie padło ani razu. Słowo „do widzenia” też, ale o czym tu wspominać, gdy ma się do czynienia z takim pokrojem osób.
            Winowajczyni nie poniosła kary (poza najedzeniem się wstydu, jeśli go ma). Zostałam okrzyczana, wyzwana od złodziejek i zapewniona, że nie mam o co walczyć. Przeprosiny ukazały się na stronie małym druczkiem, zaraz „przykryte” i zsunięte na dół jakimś mało ważnym wydarzeniem z życia redakcji. Odmówiono mi wszelkich roszczeń i zadośćuczynień.
Po powrocie do domu, herbatce i meczu piłkarskim poinformowałam mailem wydawnictwo o moim zamiarze zgłoszenia tej sprawy do ścigania z oskarżenia publicznego (czyli na policję, po polsku mówiąc). Próbowałam być fair. Po kilku e-mailach Redaktor Naczelny przestał odpowiadać.
Zaniosłam zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa do najbliższej jednostki policji, prosząc o przeprowadzenie w tej sprawie postępowania przygotowawczego. Policjanci byli bardzo zdziwieni, że do nich przychodzę, niemal zagubieni. Robili wszystko, by nie przyjąć pisma. W końcu je wzięli, ale patrzyli na mnie krzywo – nazywali moją sprawę „pożyczeniem wierszy” itp. Upomnieli mnie też, że powinnam swoją pracę „zabezpieczać”. Wytłumaczenie, że każdą stronę internetową da się ściągnąć na komputer (a nawet jeśli nie – co broni patrzeć w monitor i pisać to, co się widzi?), spotkało się z kręceniem nosem. Kazali pokazać dowody, choć sami nie wiedzieli, jak mogę udowodnić swoje autorstwo.
Policjanci nie przesłuchali mnie od razu, ponieważ byli „bardzo zarobieni”. Obiecali się skontaktować. Zadzwonili za dwa dni, kiedy byłam na wykładzie. Oddzwonienie skutkowało połączeniem z panem z centrali, który stwierdził, że to numer przekierowujący i muszę czekać, aż zadzwonią znowu.
Pismo trafiło gdzie trzeba, w kwietniu dostałam wezwanie do stawienia się na komendę i złożenia zeznań. Miałam trochę bekę, bo na odwrocie oświadczyli, że jak nie przyjdę do nich, to oni przyjdą do mnie. Razem z przemiłą panią (której chyba zaniosę kiedyś kwiaty) spisałam raport, który skierowała do Sądu. Po zapoznaniu się z moją osobą i sprawą, od razu było widać, że jest po mojej stronie.
- I co, pewnie powiedzieli ci w tej redakcji, że nie masz o co walczyć, co? Że nie mają kasy? Klasyka!
Albo:
- No typowe zachowanie rozpieszczonego bachora. Jedynaczka pewnie? Tak myślałam. Boże, jacy ludzie są tępi. Ale ją załatwimy. Napiszemy to tak, dobitnie: (…).
Zebrałyśmy dowody – maile z dziewczyną i Onetem, pliki Worda z moją pracą, skany książki. Przy kserowaniu mojego egzemplarza z najbardziej bezczelnie zerżniętymi fragmentami (na których autorstwo mam przy okazji dowód w postaci archiwum internetowego), nie powstrzymałam ciekawości i zaczęłam się rozglądać.
- Co jest?
- N-Nic. Po prostu komenda wygląda inaczej, niż się spodziewałam. – Wszędzie latały papiery, w niektórych miejscach ściana była nierówno pomalowana, obdrapana. Sprzęty były brudne, komputery stare, ludzie ubrani jak cywile, a w powietrzu dziwny zapach.
- A, no tak. Naoglądałaś się jakiegoś pieprzonego W11. Ludzie mają przeświadczenie, że tak to pięknie wygląda. Cóż, nie u nas. Nie przy tym budżecie, niestety.
- Mhm.
- Czujesz ten zapach? – Uśmiechała się szeroko z satysfakcją.
- No. Czuję.
- Fajny, nie?
- Dziwny.
- Nie wiesz, co to jest?
- Eee… nie. – Zapach był lekko znajomy, piżmowo-dymny, bardzo słodki. Ciekawy.
- Oh, taka ładna, a taka niewinna. Haha. Złapaliśmy kilku takich rasta, siedzą w pokoju obok nas. Cały komisariat jedzie przez nich marychą. Ale my tak mamy codziennie.
Tego dnia policja stała się moim ziomem. O mało co nie zapytałam, czy nie pożyczyli by mi kajdanek. Ekhem.
Już pod koniec kwietnia (po zaledwie dwóch tygodniach, łał!) dostałam pismo, że Wydział ds. Nieletnich i Patologii (jak pasuje) Komendy Rejonowej Policji Warszawa III informuje, że w związku ze złożonym przeze mnie zawiadomieniem dot. naruszenia praw autorskich zebrano materiał dowodowy i wysłano do Sądu Rejonowego w miejscu zamieszkania winnej (ciekawostka – sprawy prowadzi nie sąd poszkodowanego, nie ten w miejscu popełnienia przestępstwa, tylko tam, gdzie mieszka podejrzany). I że wszczęto postępowanie wyjaśniające wobec nieletniego sprawcy czynu karalnego. Cudnie.
Pod koniec maja (po niecałym miesiącu, po raz kolejny – łał!) dostarczono mi postanowienie o wszczęciu postępowania z udziałem nieletniej celem ustalenia, czy się dopuściła przywłaszczenia autorstwa tekstu na blogu oraz czy w celu osiągnięcia korzyści majątkowej bez uprawnienia rozpowszechniła fragmenty tekstu z bloga poprzez umieszczenie ich w swojej książce.
Super. Ale.
Jestem z natury pesymistką. Jeśli coś szło tak dobrze w tak krótkim czasie, coś musiało zaraz pójść źle. Może policjantki mieliśmy fajne, ale – let’s face it – to Polska. Nasz kraj i wymierzanie sprawiedliwości? Gdy ktoś okradł Leithę, okłamał wydawnictwo, czytelników, dostał za to kasę? Nie sądzę.
No i przyszło pismo, pod koniec lipca. Postanowienie, dla odmiany. Sąd Rejonowy po rozpoznaniu na posiedzeniu w obecności prokuratora ustalił, że nieletnia dopuściła się obu czynów karalnych (you don’t say). Postanowienie dotyczyło jednak umorzenia sprawy (potrójne „łał”) oraz odstąpienia od obciążenia rodziców Małej kosztami postępowania. Podobno na podstawie art. 21 §2 Ustawy z dnia 26 października 1982 roku (prawo takie na czasie…) o postępowaniu w sprawach nieletnich.
Komu nie chce się googlować, oto ten artykuł (Dz.U.2002.11.109):

Art. 21.§ 1. Sędzia rodzinny wszczyna postępowanie, jeżeli zachodzi podejrzenie istnienia okoliczności, o których mowa w art. 2.
§ 2. Sędzia rodzinny nie wszczyna postępowania, a wszczęte umarza, jeżeli okoliczności sprawy nie dają podstawy do jego wszczęcia lub prowadzenia albo gdy orzeczenie środków wychowawczych lub poprawczych jest niecelowe, w szczególności ze względu na orzeczone już środki w innej sprawie.
§ 3. Na postanowienie wydane na podstawie § 1 lub 2 przysługuje zażalenie. W wypadku przewidzianym w § 2 zażalenie przysługuje także pokrzywdzonemu czynem karalnym. Do pokrzywdzonego stosuje się odpowiednio przepisy Kodeksu postępowania karnego.

Czyli wszczęto postępowanie, bo był ku temu powód, udowodniono jej winę, a potem umorzono, bo nie było powodu go wszczynać. Albo stwierdzono, że karanie kogoś za coś, co zrobił jest „niecelowe”. Co to w ogóle znaczy? Czy to nie daje sędziemu absolutnej władzy nad tym, co zrobi? Może ja uznam, że niecelowe jest karanie za morderstwo, no bo nic to już nie zmieni, stało się? O „orzeczonych środkach w innych sprawach” nie ma mowy, bo podczas postępowania zaznaczono, że wobec Czytelniczki nie stosowano żadnych środków wychowawczych i jest czysta.
Oczywiście patrząc na podpunkt trzeci i na rozum, złożyłam odwołanie od tej decyzji do sądu rejonowego wyższej instancji (za pośrednictwem sądu, którego decyzję chcę zaskarżyć, tak to się w Polsce robi. Btw – wyobrażacie sobie? „Aniu, oto pismo ze skargą na ciebie, dostarcz je mamie”. To trochę chore…). W chwili obecnej czekam na odpowiedź, nie spodziewam się cudów.
Znajomi i nieznajomi prawnicy od razu uprzedzali mnie, że dochodzenie sprawiedliwości na drodze publicznej nie ma sensu i od razu powinnam podjąć drogę cywilną (to różnica pomiędzy wytoczeniem sprawy przez państwo a przez osobę prywatną). Problem jest taki, że na to drugie musiałabym wyłożyć pieniądze, wynająć prawnika i jeździć na rozprawy. Nie jestem pewna, czy gdy dostanę od sądu kolejny środkowy palec na piśmie, będę jeszcze miała siłę to zrobić.

Powinnam w tym miejscu napisać jakiś morał, pointę, cokolwiek, ale nie potrafię. Na samo wspomnienie tego, co się działo, opadają mi ręce. Książka patrzy na mnie z półki, nieprzeczytana, śmiejąc się z systemu ludzkich wartości i bezprawia, jakie panuje w Polsce.
Okazuje się, że jeśli macie dzieci, to mogą one wydać cudze słowa jako książkę, zarobić na tym dla Was kasę, a ukaranie ich będzie „niecelowe”. Polecam i pozdrawiam.
Nie chodzi mi o pieniądze, a o sprawiedliwość. Ktoś wzbogacił się na latach mojej ciężkiej pracy, gdy mi by nawet do głowy nie przyszło, by zarabiać na swoim blogu. Nie ma na nim nawet reklam!
Nie usłyszałam słowa „przepraszam”, urażono moją dumę i napluto w twarz prawu, a przy okazji Wam, czytelnikom, kłamiąc Wam w żywe oczy, że jeżeli bierzecie do rąk czyjąś książkę, to zasłużył na to wyróżnienie i wykonał nad nią prawdziwą robotę.
           
Jedyne, co mogę do Was w tym miejscu wystosować, to prośba o porady i pomoc. Kto wie, może studiujecie prawo, może Wasi rodzice/rodzeństwo/zabawny wujek są specjalistami od prawa autorskiego w Polsce i dadzą mi jakąś wskazówkę, jak to załatwić bez rozlewu krwi.

            Trzymajcie kciuki.
            

PS. Jeśli macie znajomych, którzy mogą pomóc - nawet tych poza blogosferą, poinformujcie ich o moim problemie.
Z wiadomych względów nie mogę podać danych osobowych autorki, o której mowa, ani tytułu powieści.  Wiele z Was kupiłoby ją pewnie - choćby z ciekawości - jedynie pogłębiając problem.
Obiecuję, że jeśli wygram i sprawa się zakończy, powiem komu trzeba co trzeba i pośmiejemy się razem. 

 Pozdrawiam Was serdecznie
            Leitha