Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pamiętnik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pamiętnik. Pokaż wszystkie posty

środa, 12 listopada 2014

You with all of the answers, leave me alone

         No więc obiecany update, albowiem dostałam dłuuugo wyczekiwany list z naszego kochanego Sądu. Nie żadne postanowienie, a list adwokata Młodej do Sądu i do mnie, odrzucający moje zażalenie w dość... ciekawy sposób. 








         Nie kwestionuję tego, że cytowane przez Panią adwokat artykuły ustaw tak właśnie brzmią. Wedle nich każdą taką sprawę można sobie dowolnie zinterpretować i już nigdy w Polsce żaden młodociany przestępca nie musiałby być karany. Problem w tym, że wiele fragmentów jej ambitnego i wzniosłego wywodu to manipulacja lub kłamstwo. Dlatego też na skanach znajdziecie nie tylko cenzurę (a co) ale jeszcze moje komentarze, które przybliżą Wam moją reakcję.

         Z tego, co nie zmieściło się na marginesach, a zawrę w liście z odpowiedzią do Sądu (desperacki ruch już, widać gołym okiem, jak to się skończy):
         - to, o co będę walczyła to nie tylko grosze, jakie Mała dostanie za sprzedane książki. To też suma pieniędzy, które ja mogłabym zarobić, gdybym kiedyś wydała własne słowa (do czego miałabym pełne prawo, oczywiście przerabiając bloga na inne, nie-narutowskie realia), a czego nigdy nie będę mogła zrobić, bo - cóż - ktoś już to wydał i na kartach historii - bez odpowiedniego wyroku Sądu - to Młoda będzie na zawsze autorką tej felernej powieści
         - niejaki brak świadomości, że robi coś złego trochę zaprzeczony podwójną (!) próbą usunięcia mi bloga oraz podpisaniem umowy, której pierwszym punktem było, że nikt inny nie może  mieć praw do choćby fragmenciku tego, co wydadzą (jeśli laska umie pisać, to umie czytać, i na pewno wydawca się jeszcze 3 razy upewnił i przeczytał dziecku umowę na głos, więc zrobiła to absolutnie świadomie, mając nadzieję, że nikt się nie dowie)
         - masa mojej ciężkiej, wieloletniej pracy zniszczona (inaczej produktu finalnego nazwać się nie da, jest gorszy niż blog, a to duże osiągnięcie) i podpisana cudzym nazwiskiem. Ciekawe, co Sąd i Pani adwokat powiedzą na moje życie w społeczeństwie i moje uczucia i moje choroby
      - jeśli mam rozumieć oskarżenia, krzyki i oburzenie jako inną formę przyznania się i przeprosin, to jasne, nastąpiły
         - wspomniane tam, ale jeszcze raz wyjaśnię: przeprosiny na stronie wydawnictwa były w 100% słowami wydawcy, brzmią "Wydawnictwo przeprasza...". Ani Młoda ani Rodzice nie kiwnęli palcem w ich kreowaniu, nie wyrazili na nie zgody, nie skomentowali ich, nie przeprosili mnie słownie, mimiką, śpiewem, migami ani Braille'm, niczym. Naciąganie przeprosin wydawnictwa i ich starań, by sytuację załagodzić pod to, że to Państwo Nieletni się poczuli i ładnie publicznie przeprosili, to czyste chamstwo i/lub brak umiejętności czytania ze zrozumieniem
         - wszyscy powtarzają (wydawca też) że "wydawałam się usatysfakcjonowana". Tak, jak Wam napisałam - walczyłam o wiele więcej i ugrałam jedną rzecz, w dodatku od wydawnictwa, do którego żal miałam mniejszy (przynajmniej wtedy). Państwo Nieletni nie ponieśli żadnych konsekwencji, żadniutkich, i jak ktoś stwierdza, że umie Leithcie czytać w myślach i znalazł tam fakt, że ja na tym pozostanę, powinien iść do lekarza. Btw - jakby Państwo Nieletni i Mała zostali trochę dłużej, a nie wyszli w popłochu z sali (bez "do widzenia"/"przepraszam"/"dziękuję") to by wiedzieli, że zapowiedziałam, że sprawę jeszcze przemyślę, bo to wszystko mi się mocno nie podoba. Nie wiem, jak z rudego, nastroszonego pierza, wkurzonej miny, obnażonych zębów i zmrużonych kocich ślepi można wywnioskować "oh, chyba jest zadowolona", ale widać im się to udało. Ignorance is Bliss. 

       
Edit: Pomoc już mam, radzę sobie, wszystko idzie w dobrym kierunku.
     

Jeszcze raz dziękuję Wam za pomoc i wsparcie

zapraszam do Warszawy na kawkę

Leithciak

niedziela, 26 października 2014

I'm gonna fight 'em off

           Taki mały update na temat postępów w wymierzaniu sprawiedliwości:

           Po pierwsze: dziękuję Wam wszystkim za okazane wsparcie. Dostałam masę komentarzy, maili, wiadomości na fanpage'u na Fejsie i jeszcze więcej wejść. Wiele z Was nie ma jak mi pomóc, i ja to rozumiem, a jednak poświęciliście odrobinę czasu na przeczytanie mojej historii i przesłanie mi wirtualnego poklepania po plecach. Dzięki wielkie, to się ceni.

           Pismo wysłane 18 sierpnia z zażaleniem na decyzję Sądu Rejonowego nie spotkało się jeszcze z odpowiedzią (to daje 69 dni czekania, *hihihi*). Dla porównania - pomiędzy pismem o wszczęciu postępowania a pismem o jego umorzeniu (czyli zakończeniu narad) upłynęło zaledwie 31 dni. Może jednak coś robią? Może trwają jakieś rozprawy? Hn, kogo ja oszukuję? Albo mnie olali, albo pismo zaginęło na naszej kochanej poczcie. :)

           Wiele z Was miało też dla mnie rady, które sprowadzając się do dwóch rozwiązań:
a) pójść do prawnika, a najlepiej znaleźć takiego, który nie wziąłby za to kasy
b) rozgłosić sprawę w mediach

           W tym pierwszym kierunku jeszcze nie poszłam, brakuje mi obeznania w prawniczym świecie Warszawy, by trafić do odpowiedniej placówki. Poza tym to całe pracowanie dla dobrej sprawy za darmo brzmi dobrze w teorii, a tak naprawdę wydaje mi się mało prawdopodobne. Oczywiście są różne koła zrzeszające studentów prawa oraz ośrodki pomocy, po prostu nie usłyszałam o żadnym konkretnym miejscu, a w Internecie ciężko cokolwiek znaleźć. Jeśli macie jakieś namiary - bardzo proszę się nimi dzielić. Inaczej poczekam na pismo z ostateczną decyzją Sądu Okręgowego. 

           Jeśli chodzi o media - napisałam do dwóch polskich blogerów poniekąd znających się na konfliktach blogosfery z prawem i wydawnictwami. Jeden odmówił mi pomocy, mówiąc, że wycofuje się ze swojej działalności, drugi - nie odpowiedział. Moja kumpela Artemis zamieściła na wspomnianej przez was stronie lubimyczytać.pl negatywną recenzję książki, wspominając o plagiacie. Niewiele to dało, w dodatku zrobiła to bez konsultacji ze mną i nic nie mogę z tym zrobić. 

           Ja sama napisałam krótki artykuł do Tvn24 i na kontakt TvnWarszawa, oczywiście bez skutku. Właśnie piszę maila do redaktorki dużego serwisu internetowego. Nie wiem, co innego mogłabym zrobić bez narażania swoich danych osobowych oraz ściągania na siebie łatki "Tej Złej" osoby - oczerniającej niewinną dziewczynę i świetną powieść w internecie. Ktoś wie, jak by to wyglądało? Jest jakiś paragraf na negatywne pisanie o konkretnej książce, jeśli nie jest to recenzja? 

           Baj de łej - jeśli ktoś chce się jeszcze bardziej dobić podobną sprawą, oto artykuł na temat wydawnictwa walczącego z internetem i niedoceniającego go:

           Jeszcze raz dziękuję za komentarze, maile, wiadomości, udostępnienia, dyskusje, żarty, pozdrowienia i wszystkie zawarte w nich słowa otuchy. Przez ten miesiąc miałam wrażenie, że stoi za mną prawdziwa armia! :3

Ada, Aira-chan i jej narzeczony,  Akemii,  Akiko,  Alathea, Anastazja-chan, Angelika H., Annaryl Corleone, Antares-chan, Arima Ahiru, Aruella, Ayuka,  Bad Girl, Beata P., Chi Yōsei, Chusteczka Aha, Cyrk Nocy, Dzwoneczek,  Enma Kirei, Ewa H.,  Ewcia-chan, Foxi,  Hana High,  Hanayome,  Happy-chan, Heiwa, Inner,  Irs Irsania Eney, Jagoda Lee, Jolix X., Julia G.,  Jusia, Kajka Lis, Kamm Saphire., Karcia, Klaudia B.,  Kushina-chan, Laurie, Layali i jej chłopak,  Life, Lifeisbrutal, Linki, Luuluu, Magdalena T.,  Marcin Z., Mayuki, Me, Miku-chan, Mitsumete, Okeyla,  Paula O., Pecla, Polly-chan, Rēto Hātsu, Roszpuncia, Samotna, Sandra-chan, Sasame Ka, Shureii,  Sophie Black,  Sunako, Szeherezada, Toyoko, Venetica Mai,  Vix,  Waru-chan, Yasha Aizawa i masa anonimów (przepraszam, jeśli o kimś zapomniałam), a przede wszystkim mój nowy wrzód na tyłku:

Sheeiren Imai

która swoim zaangażowaniem, psychiczną twórczością i dziwnym poczuciem humoru rozświetlała mi te chłodne dni. Dzięki, młoda <3

Obiecuję dać znać, gdy tylko coś ruszy.

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie


 Leitha

środa, 1 października 2014

Breakin' the Law

Data: październik 2014
Fandom: Życie
Autor: Leitha
Słów: 3800

Art. 115. 1. Kto przywłaszcza sobie autorstwo albo wprowadza w błąd co do autorstwa całości lub części cudzego utworu albo artystycznego wykonania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 3.
2. Tej samej karze podlega, kto rozpowszechnia bez podania nazwiska lub pseudonimu twórcy cudzy utwór w wersji oryginalnej albo w postaci opracowania, artystyczne wykonanie albo publicznie zniekształca taki utwór, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub nadanie.
3. Kto w celu osiągnięcia korzyści majątkowej w inny sposób niż określony w ust. 1 lub ust. 2 narusza cudze prawa autorskie lub prawa pokrewne określone w art. 16, art. 17, (…) albo nie wykonuje obowiązków określonych w art. 19ust. 2, (…),  podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Art. 116. 1. Kto bez uprawnienia albo wbrew jego warunkom rozpowszechnia cudzy utwór w wersji oryginalnej albo w postaci opracowania, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub nadanie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w ust. 1 w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
3. Jeżeli sprawca uczynił sobie z popełniania przestępstwa określonego w ust. 1 stałe źródło dochodu albo działalność przestępną, określoną w ust. 1, organizuje lub nią kieruje, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 5.
4. Jeżeli sprawca czynu określonego w ust. 1 działa nieumyślnie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.

- USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych,
rozdział 14 – odpowiedzialność karna

Opiszę Wam sprawę, którą dawno powinnam była się z Wami podzielić, gdyż wiem, iż niejedno z nas – bloggerów - borykało się z podobnym problemem. Postaram się przekazać wszystkie wydarzenia w miarę kulturalnie, jednak musicie mi wybaczyć oczywisty brak obiektywności i spory poziom zdrowego sarkazmu, który sam ciśnie się do głowy w obliczu wszechobecnej ignorancji, głupoty i bezsilności.
Od 2007 r. posiadam – jak dobrze wiecie - bloga zawierającego opowiadanie mojego autorstwa, dokładnie fanfiction. W marcu 2011 r. jedna z czytelniczek skontaktowała się ze mną e-mailem, prosząc o porady dotyczące prowadzenia jej własnej przyszłej strony – jak zrobiłam suwak na Onecie, jak zrobić menu, skąd mam szablon itd.. Oczywiście pomogłam dziewczynie jak umiałam, tłumacząc, że wszystko – od użytych obrazków po układ strony - zrobiłam sama. Wspomniałam też, które programy graficzne są przydatne i jak nagiąć Onet do swoich potrzeb. Po jakimś czasie przestała odpowiadać, a gdy odezwała się ponownie w lipcu 2012 r., spytała, czy nie oddałabym jej swojego adresu, gdy skończę opowiadanie.

„Gdybyś jednak zdecydowała się zakończyć ową historię chciałabym wiedzieć czy nie ,,oddałabyś" mi domeny bloga. Cóż sama planuję napisać bloga o podobnej tematyce narutowskiej. Sasuke + my other characters = love czy coś w tych klimatach.”

Wywołało to u mnie mocne rozbawienie, gdyż doskonale wiedziałam, ile by to potrwało (właśnie napisałam wtedy rozdział 80-ty, zobaczcie jak się wlokę). Po za tym nie miałam – i nadal nie mam – zamiaru kasowania miejsca, gdzie można przeczytać stare rozdziały. Może jakiś wariat trafi na bloga po jego skończeniu i będzie chciał wszystko przeczytać od zera lub – jak wiele z Was robi – jeszcze raz. Możliwe było też, że pisałabym one-shoty oraz „akrylove sprawy” na tamtym adresie. Jego usunięcie absolutnie nie wchodziło w rachubę, więc jak zachęcająco „Sasuke + other characters = love” by nie brzmiało, po prostu musiałam bardzo grzecznie odmówić, oczywiście życząc powodzenia z pisaniem i zapewniając Czytelniczkę, że sobie świetnie poradzi, a adres zawsze można zmienić.
Dziewczyna – co było do przewidzenia – przestała się odzywać. Któregoś dnia z nudów przeglądałam pocztę i postanowiłam dziewczynę „zgooglować”. Jej adres e-mail był wyjątkowo japoński (imię i nazwisko, w dodatku przywodzące mi na myśl tytuł jednego z bardzo znajomych blogów), więc nie było to trudne. Oczywiście okazało się, że mnie okłamała i bloga już ma. Doznałam małego szoku widząc szablon niemal identyczny z moim – lekko przerobiony i źle przerysowany, by upodobnić Niko i Sasuke do jej własnych postaci. Wszystko było takie samo – podstrony, menu. Serce mi jednak zupełnie wyskoczyło z piersi i poturlało się po podłodze, gdy zaczęłam czytać pierwsze akapity notki widniejącej na stronie głównej.
Dobrze zgadliście. Mój rozdział, słowo w słowo, z przerobionymi czasownikami. I to źle przerobionymi, bo pojawiły się momenty, w których bohaterka mówiła czasowniki w formie męskiej, bo akurat u mnie był to fragment z Sasuke. W następnych notkach – to samo, cała narracja, opisy, dialogi, poprzycinane i z „brunetów” zrobieni „blondyni”, by się nikt – ha ha – nie zorientował.
 Mail do Onetu zaczął pisać się sam, tak samo wiadomość do niej, iż wiem, co zaszło i jestem oburzona (nie odpisała). Zanim jej blog został usunięty, na jego stronie głównej pojawiła się informacja, że cudowna autorka bloga wydaje powieść i zachęca (nielicznych) czytelników do jej przeczytania. Oczywiście podała tytuł, więc po jego zgooglowaniu miałam imię, nazwisko, wiek, miejsce zamieszkania oraz twarzyczkę felernej plagiatorki jak na patelni.
Onet zareagował – podziękował za zgłoszenie i wymazał bloga w pył. Stwierdzono jednak, że jeśli w książce znajdzie się jakikolwiek fragment mojej pracy i sprawa przejdzie na drogę sądową, Onet nie będzie stroną ani nie wesprze mnie dowodami, iż moje notki były pierwsze. Cudnie.
Łudziłam się. Ile to osób wydawało książkę i nic z tego nie było? Była dzieckiem, przyśniło jej się. Poza tym – to, że kopiowała na bloga, by zyskać fanów, nie znaczyło, że zrobiła to samo z książką? Kradzież bez zysku, tylko w Internecie, stała trochę niżej na skali głupoty, niż plagiatowanie czegoś, co dosłownie można wpisać w Google i znaleźć tego źródło. Mało tego – mamy XXI wiek, chyba wydawnictwa chronią się przed plagiatem? Sprawdzają młode autorki? Mają od tego ludzi, prawda?
W lutym tego roku przypomniało mi się o tej całej sprawie i – znowu, z nudów, przysięgam, że nie szukam zadymy na porządku dziennym – zgooglowałam „dzieło”, by przeczytać recenzje i dowiedzieć się, jak Małej poszło. Uśmiechnęłam się widząc ogólnie mało przychylne opinie. No czego można było się spodziewać po nastolatce? W dodatku piszącej o poważnych, dorosłych tematach, o których nie może mieć pojęcia?
Jedna z recenzji zawierała zarzut, iż fabuła i treść jest mocno nieskładna, a bohaterka mimo dojrzałego wieku zachowuje się często dziecinnie, między innymi unikając kontaktu fizycznego. Oho! Czasami jednak – pisała dalej recenzująca osoba – fragmenty opisów i dialogów były bardzo wciągające, jakby autorka naprawdę miała moment weny i dorosłości. Oho! Jednak często ciężko było stwierdzić, o co jej chodzi, bo gramatyka była w kilku zdaniach koślawa…
I tu pojawił się przykład, cytat z książki. I z mojego bloga. Od razu wiedziałam, z którego rozdziału i w jakiej sytuacji padło u mnie to zdanie. Dziewczyna przerobiła je nieznacznie, lepiąc tak naprawdę dwa zdania w jedno i otrzymując gramatyczną papkę.
Na czterystustronicową książkę zacytowano jedno zdanie i było one zerżnięte ode mnie. Jakie były szanse?
Następnego dnia zamówiłam i kupiłam egzemplarz tej powiastki. Jeszcze w autobusie ją przekartkowałam, widząc po samych dialogach, że jest to mój blog, streszczony i zredagowany, aby opisane sytuacje nie pasowały do świata Naruto, a do rzeczywistości – mało prawdopodobnej i naiwnej – wykreowanej przez Czytelniczkę. Był to jeden wielki plagiat, rozległych części, przeplatany wymuszonymi fragmentami koślawo pisanymi w istocie ręką rzekomej autorki (brawo). W domu chwyciłam za mazak, otwierając bloga i zakreślając zdania, które pasowały do niego słowo w słowo. Po kilkunastu stornach zakreślania niemal wszystkiego się wypisał.
Jeszcze tego samego dnia skontaktowałam się z firmą, która wydała książkę. Umówiliśmy się na spotkanie. Na szczęście ich siedziba mieści się w Warszawie, niedaleko mnie. Podczas rozmowy z Redaktorem Naczelnym oraz Dyrektorem ds. wydawniczych obiecano mi pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Właściwie to obaj byli zszokowani (i trochę mniej rozbawieni tą sytuacją niż ja). Przepraszali i korzyli się, zapewniając, że nie mieli złych zamiarów, tłumacząc się przy tym ufnością i chęcią zrobienia frajdy młodej dziewczynie. Zapytani, jakim cudem nie przeskanowali chociaż kilku stron, by sprawdzić je pod względem oryginalności, stwierdzili, że są ogromną firmą (no są) i wydają rocznie około trzystu pozycji i nie mają na to czasu. Wtedy ja nie byłam rozbawiona, bo to żaden argument, ale nie chciałam zapeszać.
Redaktor Naczelny obiecał zatrzymać wysyłkę z magazynu wszystkich z jeszcze niesprzedanych kopii książki (ciekawe, czy obietnicy dotrzymał). Stwierdził mimochodem, że powieść sprzedaje się bardzo kiepsko i już przynosi im straty. Śmiałam w to nie wierzyć, bo choć ja sama książkę musiałam zamawiać (była niedostępna w Empiku), to niepochlebnych recenzji w Internecie było sporo, zatem ktoś tę książkę miał. Oczywiste było, że nawet jeśli byłby to bestseller światowej klasy - nie przyznałby tego. Przecież nakłoniłoby mnie to do wytoczenia redakcji sprawy w sądzie z chęcią odebrania im całej kasy. A tak to – oh, jaka szkoda – nie było najwyraźniej o co walczyć. Czyżby?
Firma zapowiedziała, że w razie czego mają umowę (wyciągnęli umowę) i zarówno Nieletnia (już nie wiem, jak ją nazwać, cały czas używali jej imienia, uznałam to za urocze) jak i jej ojciec się pod nią podpisali, mimo że jeden z jej pierwszych punktów podkreślał, że niemal przysięgają, że każde cholerne słowo w książce jest jej i że w razie jakichkolwiek roszczeń osób trzecich (czyt. moich) poniosą wszelkie konsekwencje, w tym te finansowe, by odpłacić firmie za niesprzedane egzemplarze.
Myślałam, że są po mojej stronie. Przecież odzyskanie od niej kasy za straty by im się opłacało. Oh, jakże się przeliczyłam. O tym zaraz.
Patrząc na umowę podpisaną w maju 2012 r. coś mi zaczęło świtać. Po powrocie do domu zerknęłam jeszcze raz do skrzynki mailowej, szukając, cóż takiego ciekawego działo się w moim życiu w maju 2012. I znalazłam. Gdy Czytelniczka podpisywała umowę i zobaczyła że – ups – podpisuje się pod nieprawdą, a w Internecie są niezbite dowody na to, że mnie okradła, jakaś nieznana mi osoba akurat wtedy wysłała do mnie takiego oto maila:

Wiadomość systemowa portalu Onet.pl
Dzień dobry,
Uprzejmie przepraszam, że w najbliższym czasie wystąpiły problemy z naszym serwisem
informuje, że zmieniamy
typ kodowania stron internetowych z basic system shadow 1,5 na bss 2.0, jest on
duzo stabilniejszy i pewniejszy w obsłudze.
Bardzo prosimy o przesłanie nazwy użytkownika oraz hasła w celu poprawienia komfortu korzystania z naszego serwisu blogowego.

UWAGA: Bss 1,5 nie jest kompatybilny z bss 2.0  Jesli w ciagu
tygodnia nie otrzymamy hasla do konta, może ono przestać prawidłowo funkcjonować.

Pozdrowienia

Roman Twardowski zastępca administratora portalu onet.pl

Pomijając totalny bullshit aż kapiący z tego maila, porąbaną gramatykę, nieskoordynowane wciskanie „enteru”, podejrzany adres e-mail i systemy kodowania które nie istnieją, od razu było widać, że to typowa próba wyłudzenia danych przez czytelnika (tzw. phishing). Bo przecież Onet nie ma mojego hasła i bez mojej zgody nie mogą zmienić programowania? Jasne.
Btw – to był nie ten mail, na którym miałam bloga. Upsy-daisy!
Gdy otarłam łzy śmiechu, naskrobałam odpowiedź:

„Bardzo dobry,
gratuluję rozśmieszenia mnie i złamania regulaminu Onetu (punkt 14ty) oraz polskiego prawa (artykuł 270). Próba wymuszenia hasła i podrabianie oficjalnych pism.
Z poziomu Twojego języka wnioskuję, że jesteś nieletni/a. Będę więc miła. Uprzejmie informuję, że albo przyznasz mi, kim jesteś i czego ode mnie chcesz (wiarygodnie), albo "wystąpią problemy" z Onetem, Twoimi Rodzicami i Policją.

Pozdrawiam bardzo serdecznie,
Leitha

Odpowiedzi nie dostałam, w sumie nawet na nią nie czekałam. Wysłałam do Onetu wiadomość z nagłówkiem wiadomości (Id wiadomości, adresy serwerów, IP itd.), a oni „wystosowali stosowne kroki”.
Zupełnie zapomniałam o tej sytuacji i dopiero widząc, co Nieletnia podpisała, skojarzyłam to z tą próbą wyłudzenia. Prawdopodobnie to ona próbowała mnie wykiwać i skasować natychmiast mojego bloga, a gdy nie wyszło - wpadła na pomysł zabrania ode mnie bloga „po dobroci” i skasowania go, zanim książka zyska popularność. To tyle jeśli chodzi o „nieświadomą, młodą osobę”, która przestępstwo popełniła „niechcący” i „nieświadomie”. Bidula.
Dokładnie tydzień po spotkaniu z wydawnictwem stawiłam się ponownie w redakcji na spotkanie z Czytelniczką i jej rodzicami. Ogólnie to słyszałam po raz kolejny te same śpiewki, że dziewczyna jest młoda, a „pisząc książkę” (naprawdę?) była chora i wydanie jej to było jej marzenie (widać zniszczenie mi bloga było drugim).
Na moją uwagę, że normalne dziecko stając przed życiową szansą wydania powieści nie powinno jej zaprzepaszczać popełniając plagiat podrzędnej opowieści internetowej, w dodatku autorstwa osoby, którą podobno podziwia, ich podejście zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Zaczęli mieć do mnie pretensje, że czegokolwiek od nich chcę, że w ogóle jakim prawem ja o niej źle mówię, nie znam jej przecież, i w ogóle robię z igły widły. Nie poczuwali się do jakiejkolwiek odpowiedzialności, nawet jeśli podpisując umowę zaświadczyli nieprawdę, a na kiepsko sprzedającej się książce de facto zarobili. Mało zarobili – ponownie usłyszałam, na co przewróciłam oczami.
Redaktor naczelny rozdzielił nas (werbalnie, nie doszło do rękoczynów) i spytał, czego oczekuję. Od niego i od nich. Polubiłam gościa i polubiłam firmę, w przeciwieństwie do felernej rodzinki, więc moja odpowiedź była jasna: od firmy oficjalnych przeprosin, a od rodziny wpłacenia zysków na Fundusz Promocji Twórczości.
Byłam dumna ze swoich warunków, wydawały mi się fair. Nie chciałam pieniędzy dla siebie, chciałam by oni ich nie mieli. To różnica.
To jednak wywołało piekło.
Usłyszałam, że to absolutnie niemożliwe i mogę jedynie zostać dopisana do autorów książki i mieć procent (procent!) dochodów z przyszłej sprzedaży. Omal nie poplułam się herbatą (tak, dostałam herbatę) i od razu krzyknęłam, że przeczytałam kilka fragmentów „powieści” (nie da się jej przeczytać całej, jest zbyt śmieszna) i w życiu nie chciałabym mieć z nią nic wspólnego ani widzieć swojego nazwiska obok złodziejki.
Poza tym chyba ta książka miała już nie być sprzedawana, czy coś mnie ominęło?
Kasy mi absolutnie odmówiono. Poza tym – znowu usłyszałam – jej było bardzo mało. To już zaczynało być nudne.
Pan Redaktor zaczął obiecywać mi przeprosiny na piśmie. Wyśmiałam go, tłumacząc, że ja nie potrzebuję dowodów na piśmie, że mnie okradziono, bo ja to wiem. Że jeśli już przeprosiny się pojawią, mają być widoczne dla wszystkich, w Internecie, a najlepiej w gazetach. Była to duża firma, mogła sobie na to pozwolić.
Redaktor zaczął odręcznie redagować swoje przeprosiny do mojego zatwierdzenia, a w tym czasie ja ponownie zaczęłam być atakowana przez ojca dziewczyny. Że co ja sobie wyobrażam, że po co ich tu wzywano, że to nie ich sprawa.
Oświadczyłam profesjonalnie, by się nie rzucał, bo jeśli tak to się skończy, to ani jemu ani jego córce nic się nie stanie, a według prawa – gdybym się postarała - mogliby za to dostać znacznie większą karę pieniężną i do trzech lat za kratkami.
Omal nie zostałam zabita. Krzyknięto na mnie (!) że im grożę, że jestem niegrzeczna (ja?) i że sobie coś ubzdurałam. Dziewczyna odezwała się pierwszy raz. Wywiązał się między nami taki dialog:
- Jeśli ja jestem złodziejką, to ty też!
- Hę? Że co proszę? Ja?
- Okradasz autora mangi Naruto!
            - Aha. Po pierwsze, to nie kradzież, bo nigdzie nie napisałam, że manga jest moja. Po drugie – nie wrzucam do Internetu jego mangi, tylko piszę coś swojego. Każde słowo jest moje. Po trzecie – w prawie polskim nie ma na ten temat żadnego paragrafu, jest to legalne. Jedyny kraj, w jakim jest to opisane to USA, a i tam można to robić, o ile autor tego nie zabroni i nie wyciąga się z tego korzyści.
            - Ale ty masz korzyści! POPULARNOŚĆ!
            Jej głos był zdesperowanie-szaleńczy i naprawdę uniesiony, więc się zamknęłam. Albo zaśmiałam, nie pamiętam. Wiedziałam, że z czymś takim nie ma sensu dyskutować. A uciszyć kazała jej się… mama.
            Pan Redaktor zredagował przeprosiny, w których użył słowa „pożyczyła”. Zwróciłam mu uwagę, że „plagiat”, „kradzież” albo „użycie bez zgody” byłoby nieco bardziej stosowne, bo pożycza się za zgodą właściciela, a potem oddaje, a chyba właśnie ustaliliśmy, że tego, co mi zabrano, nie odzyskam. Odparł, że zmieni to na „zapożyczenie” i nic innego nie może stwierdzić, bo innych terminów użyłby, gdyby o tej sprawie zdecydował sąd.
            Jego słowa okazały się prorocze, ale o tym potem.
            Nie uszło mojej uwadze, że przeprosiny są skierowane od wydawnictwa do mnie, a o winnej nie ma słowa. W sumie było to stwierdzenie prawdziwe, bo od momentu naszego poznania do ich wyjścia z sali słowo „przepraszam/y” nie padło ani razu. Słowo „do widzenia” też, ale o czym tu wspominać, gdy ma się do czynienia z takim pokrojem osób.
            Winowajczyni nie poniosła kary (poza najedzeniem się wstydu, jeśli go ma). Zostałam okrzyczana, wyzwana od złodziejek i zapewniona, że nie mam o co walczyć. Przeprosiny ukazały się na stronie małym druczkiem, zaraz „przykryte” i zsunięte na dół jakimś mało ważnym wydarzeniem z życia redakcji. Odmówiono mi wszelkich roszczeń i zadośćuczynień.
Po powrocie do domu, herbatce i meczu piłkarskim poinformowałam mailem wydawnictwo o moim zamiarze zgłoszenia tej sprawy do ścigania z oskarżenia publicznego (czyli na policję, po polsku mówiąc). Próbowałam być fair. Po kilku e-mailach Redaktor Naczelny przestał odpowiadać.
Zaniosłam zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa do najbliższej jednostki policji, prosząc o przeprowadzenie w tej sprawie postępowania przygotowawczego. Policjanci byli bardzo zdziwieni, że do nich przychodzę, niemal zagubieni. Robili wszystko, by nie przyjąć pisma. W końcu je wzięli, ale patrzyli na mnie krzywo – nazywali moją sprawę „pożyczeniem wierszy” itp. Upomnieli mnie też, że powinnam swoją pracę „zabezpieczać”. Wytłumaczenie, że każdą stronę internetową da się ściągnąć na komputer (a nawet jeśli nie – co broni patrzeć w monitor i pisać to, co się widzi?), spotkało się z kręceniem nosem. Kazali pokazać dowody, choć sami nie wiedzieli, jak mogę udowodnić swoje autorstwo.
Policjanci nie przesłuchali mnie od razu, ponieważ byli „bardzo zarobieni”. Obiecali się skontaktować. Zadzwonili za dwa dni, kiedy byłam na wykładzie. Oddzwonienie skutkowało połączeniem z panem z centrali, który stwierdził, że to numer przekierowujący i muszę czekać, aż zadzwonią znowu.
Pismo trafiło gdzie trzeba, w kwietniu dostałam wezwanie do stawienia się na komendę i złożenia zeznań. Miałam trochę bekę, bo na odwrocie oświadczyli, że jak nie przyjdę do nich, to oni przyjdą do mnie. Razem z przemiłą panią (której chyba zaniosę kiedyś kwiaty) spisałam raport, który skierowała do Sądu. Po zapoznaniu się z moją osobą i sprawą, od razu było widać, że jest po mojej stronie.
- I co, pewnie powiedzieli ci w tej redakcji, że nie masz o co walczyć, co? Że nie mają kasy? Klasyka!
Albo:
- No typowe zachowanie rozpieszczonego bachora. Jedynaczka pewnie? Tak myślałam. Boże, jacy ludzie są tępi. Ale ją załatwimy. Napiszemy to tak, dobitnie: (…).
Zebrałyśmy dowody – maile z dziewczyną i Onetem, pliki Worda z moją pracą, skany książki. Przy kserowaniu mojego egzemplarza z najbardziej bezczelnie zerżniętymi fragmentami (na których autorstwo mam przy okazji dowód w postaci archiwum internetowego), nie powstrzymałam ciekawości i zaczęłam się rozglądać.
- Co jest?
- N-Nic. Po prostu komenda wygląda inaczej, niż się spodziewałam. – Wszędzie latały papiery, w niektórych miejscach ściana była nierówno pomalowana, obdrapana. Sprzęty były brudne, komputery stare, ludzie ubrani jak cywile, a w powietrzu dziwny zapach.
- A, no tak. Naoglądałaś się jakiegoś pieprzonego W11. Ludzie mają przeświadczenie, że tak to pięknie wygląda. Cóż, nie u nas. Nie przy tym budżecie, niestety.
- Mhm.
- Czujesz ten zapach? – Uśmiechała się szeroko z satysfakcją.
- No. Czuję.
- Fajny, nie?
- Dziwny.
- Nie wiesz, co to jest?
- Eee… nie. – Zapach był lekko znajomy, piżmowo-dymny, bardzo słodki. Ciekawy.
- Oh, taka ładna, a taka niewinna. Haha. Złapaliśmy kilku takich rasta, siedzą w pokoju obok nas. Cały komisariat jedzie przez nich marychą. Ale my tak mamy codziennie.
Tego dnia policja stała się moim ziomem. O mało co nie zapytałam, czy nie pożyczyli by mi kajdanek. Ekhem.
Już pod koniec kwietnia (po zaledwie dwóch tygodniach, łał!) dostałam pismo, że Wydział ds. Nieletnich i Patologii (jak pasuje) Komendy Rejonowej Policji Warszawa III informuje, że w związku ze złożonym przeze mnie zawiadomieniem dot. naruszenia praw autorskich zebrano materiał dowodowy i wysłano do Sądu Rejonowego w miejscu zamieszkania winnej (ciekawostka – sprawy prowadzi nie sąd poszkodowanego, nie ten w miejscu popełnienia przestępstwa, tylko tam, gdzie mieszka podejrzany). I że wszczęto postępowanie wyjaśniające wobec nieletniego sprawcy czynu karalnego. Cudnie.
Pod koniec maja (po niecałym miesiącu, po raz kolejny – łał!) dostarczono mi postanowienie o wszczęciu postępowania z udziałem nieletniej celem ustalenia, czy się dopuściła przywłaszczenia autorstwa tekstu na blogu oraz czy w celu osiągnięcia korzyści majątkowej bez uprawnienia rozpowszechniła fragmenty tekstu z bloga poprzez umieszczenie ich w swojej książce.
Super. Ale.
Jestem z natury pesymistką. Jeśli coś szło tak dobrze w tak krótkim czasie, coś musiało zaraz pójść źle. Może policjantki mieliśmy fajne, ale – let’s face it – to Polska. Nasz kraj i wymierzanie sprawiedliwości? Gdy ktoś okradł Leithę, okłamał wydawnictwo, czytelników, dostał za to kasę? Nie sądzę.
No i przyszło pismo, pod koniec lipca. Postanowienie, dla odmiany. Sąd Rejonowy po rozpoznaniu na posiedzeniu w obecności prokuratora ustalił, że nieletnia dopuściła się obu czynów karalnych (you don’t say). Postanowienie dotyczyło jednak umorzenia sprawy (potrójne „łał”) oraz odstąpienia od obciążenia rodziców Małej kosztami postępowania. Podobno na podstawie art. 21 §2 Ustawy z dnia 26 października 1982 roku (prawo takie na czasie…) o postępowaniu w sprawach nieletnich.
Komu nie chce się googlować, oto ten artykuł (Dz.U.2002.11.109):

Art. 21.§ 1. Sędzia rodzinny wszczyna postępowanie, jeżeli zachodzi podejrzenie istnienia okoliczności, o których mowa w art. 2.
§ 2. Sędzia rodzinny nie wszczyna postępowania, a wszczęte umarza, jeżeli okoliczności sprawy nie dają podstawy do jego wszczęcia lub prowadzenia albo gdy orzeczenie środków wychowawczych lub poprawczych jest niecelowe, w szczególności ze względu na orzeczone już środki w innej sprawie.
§ 3. Na postanowienie wydane na podstawie § 1 lub 2 przysługuje zażalenie. W wypadku przewidzianym w § 2 zażalenie przysługuje także pokrzywdzonemu czynem karalnym. Do pokrzywdzonego stosuje się odpowiednio przepisy Kodeksu postępowania karnego.

Czyli wszczęto postępowanie, bo był ku temu powód, udowodniono jej winę, a potem umorzono, bo nie było powodu go wszczynać. Albo stwierdzono, że karanie kogoś za coś, co zrobił jest „niecelowe”. Co to w ogóle znaczy? Czy to nie daje sędziemu absolutnej władzy nad tym, co zrobi? Może ja uznam, że niecelowe jest karanie za morderstwo, no bo nic to już nie zmieni, stało się? O „orzeczonych środkach w innych sprawach” nie ma mowy, bo podczas postępowania zaznaczono, że wobec Czytelniczki nie stosowano żadnych środków wychowawczych i jest czysta.
Oczywiście patrząc na podpunkt trzeci i na rozum, złożyłam odwołanie od tej decyzji do sądu rejonowego wyższej instancji (za pośrednictwem sądu, którego decyzję chcę zaskarżyć, tak to się w Polsce robi. Btw – wyobrażacie sobie? „Aniu, oto pismo ze skargą na ciebie, dostarcz je mamie”. To trochę chore…). W chwili obecnej czekam na odpowiedź, nie spodziewam się cudów.
Znajomi i nieznajomi prawnicy od razu uprzedzali mnie, że dochodzenie sprawiedliwości na drodze publicznej nie ma sensu i od razu powinnam podjąć drogę cywilną (to różnica pomiędzy wytoczeniem sprawy przez państwo a przez osobę prywatną). Problem jest taki, że na to drugie musiałabym wyłożyć pieniądze, wynająć prawnika i jeździć na rozprawy. Nie jestem pewna, czy gdy dostanę od sądu kolejny środkowy palec na piśmie, będę jeszcze miała siłę to zrobić.

Powinnam w tym miejscu napisać jakiś morał, pointę, cokolwiek, ale nie potrafię. Na samo wspomnienie tego, co się działo, opadają mi ręce. Książka patrzy na mnie z półki, nieprzeczytana, śmiejąc się z systemu ludzkich wartości i bezprawia, jakie panuje w Polsce.
Okazuje się, że jeśli macie dzieci, to mogą one wydać cudze słowa jako książkę, zarobić na tym dla Was kasę, a ukaranie ich będzie „niecelowe”. Polecam i pozdrawiam.
Nie chodzi mi o pieniądze, a o sprawiedliwość. Ktoś wzbogacił się na latach mojej ciężkiej pracy, gdy mi by nawet do głowy nie przyszło, by zarabiać na swoim blogu. Nie ma na nim nawet reklam!
Nie usłyszałam słowa „przepraszam”, urażono moją dumę i napluto w twarz prawu, a przy okazji Wam, czytelnikom, kłamiąc Wam w żywe oczy, że jeżeli bierzecie do rąk czyjąś książkę, to zasłużył na to wyróżnienie i wykonał nad nią prawdziwą robotę.
           
Jedyne, co mogę do Was w tym miejscu wystosować, to prośba o porady i pomoc. Kto wie, może studiujecie prawo, może Wasi rodzice/rodzeństwo/zabawny wujek są specjalistami od prawa autorskiego w Polsce i dadzą mi jakąś wskazówkę, jak to załatwić bez rozlewu krwi.

            Trzymajcie kciuki.
            

PS. Jeśli macie znajomych, którzy mogą pomóc - nawet tych poza blogosferą, poinformujcie ich o moim problemie.
Z wiadomych względów nie mogę podać danych osobowych autorki, o której mowa, ani tytułu powieści.  Wiele z Was kupiłoby ją pewnie - choćby z ciekawości - jedynie pogłębiając problem.
Obiecuję, że jeśli wygram i sprawa się zakończy, powiem komu trzeba co trzeba i pośmiejemy się razem. 

 Pozdrawiam Was serdecznie
            Leitha 

środa, 16 lipca 2014

Nigdy nie bądź pisarzem

Data: lipiec 2014
Powód: wakacje
Zapytanie: życie, przemyślenia, Artie prosiła o poezję 
Typ: pamiętnik, poezja

Więcej o tym, co łączy mnie nagle z poezją - później. Notka na blogu też się opóźni, za co przepraszam. Niespodziewanie znalazłam chorobę, a potem lato. Na końcu szczęście w dziwnym miejscu. 

Nigdy nie bądź pisarzem

Będziesz pisać zawsze
Umysłem
Podpisując „serce”
I nigdy „ego”
Będziesz naśladować
A potem wyśmiewać

Będziesz perfekcjonistą
Rozbierającym skrupulatnie
Życie na cząstki
Okiem nędznej sroki
Wynajdując w nim zapamiętale
Najlepsze okrawki
By ulepić z nich lśniący tron
Pośród brudu i zgliszczy

Gdy poczujesz -
Wyrzygasz wszystkie emocje
I jaskrawe myśli
W głupie czytadło
Gdy pokochasz –
Miłość przemaglujesz w poemat
I zawsze będziesz cenił swoje słowa
Bardziej niż drugą osobę

Będziesz pragnął
Aby cierpienie brzmiało smacznie
Malował posypane solą rany
Różową farbą
I temperował wstyd
Słodkimi kłamstwami

Nauczysz się dekorować
Cmentarze marzeń
Każdy będzie się w nich bawił
I tylko ty będziesz
Widział nagrobki
Tego co nie skończone

Gdy skończysz -
Otoczony kartkami
O tym, jaki kiedyś byłeś
I chciałeś być
I mógłbyś
Poczujesz pustkę

A gdy miłość w końcu zniknie
Stworzysz kolejny wiersz
Ten ze słowami „tęsknota”
I „samotność”

Będziesz narcyzem
Zmieniającym codzienność w patos
Smutek w martyrologię
I czułość w grzech

Dryfując niczym niewysłuchana
Tonąca tratwa
Po morzu ignorancji
Obrzydzisz sam siebie
Ale nie przestaniesz

Zostaniesz sam
Utkniesz
Powtarzając te same zwroty
Tysiące razy
I nauczysz się
Nienawidzić je wszystkie

Będziesz miał miliony słów
I już absolutnie
Nic do powiedzenia

wtorek, 24 czerwca 2014

These nights never seem to go to plan

Data: czerwiec 2014
Powód: Florence
Fandom: Leitha nie powinna robić zdjęć
Zapytanie: życie, koncert, pracowity czerwiec 
Typ: pamiętnik, relacja
Słów: 2600


Byłam pewna, że nie lubię koncertów.
Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, czym ludzie się zachwycają. Drogie bilety, zablokowane ulice, wrzeszczące tłumy ludzi mogących błyskawicznie zmienić Cię w rudą miazgę i scena tak daleko, że o wiele więcej zobaczysz kupując dvd.
Na urodziny organizowane z moim chłopakiem dostałam kiedyś od znajomych dwa bilety na Within Temptation w Stodole. Nie ekscytowałam się bardzo, zwłaszcza że koncert szybko został przełożony o niemal rok, gdy wokalistka zaszła w ciążę (jak ona śmiała?). Nim się spostrzegliśmy, zespół nagrał nową płytę i byliśmy niemile zaskoczeni, gdy 90% koncertu składało się z bliżej nieznanych nam utworów. W dodatku miałam zły humor tego dnia, kolejki były niemiłosiernie długie i nastroju koncertu nie czułam zupełnie. Otrzymałam propozycję bycia wziętą na barana, ale na samą myśl poczułam przypływ lęku wysokości.
Potem okazało się, że nowa płyta była całkiem niezła. Słucham jej do dziś, ale nie o to chodzi.
W takim nastroju anty-koncertowym przemęczyłam się aż do 2013 roku, kiedy to ogłoszono, że Florence wystąpi na Coke Live Music Festival w Krakowie. Kraków daleko, nieznany, Coke taki pełen spoconych ludzi, bilety nietanie i…
…może wytłumaczę Wam, o co chodzi z Florence.
Sądzę, że każdy ma taką jedną rzecz. Są ludzie, którzy nie lubią psów. Ale jest dla nich taki jeden mały piesek kolegi z klasy, z takimi malusieńkimi uszkami, którego nie da się nie wygłaskać, a mowa zatwardziałego kociarza zmienia się w jego obecności w niezrozumiałe piski i gruchanie nieskładnych sylab. Są osoby, które nie lubią słodyczy (są?). Ale jest taki jeden smak z dzieciństwa, jeden typ ciastka, którego recepturę zna jedynie ich babcia. Słodycz, którego oni nie nazywają byle słodyczem. Rozkosz w ustach, dla której zabiliby na zawołanie. Ta jedna rzecz, dla której robią wyjątek.
Mam nadzieję, że czujecie klimat. Moją rzeczą jest Florence. Moją – osoby, która przez całe życie słuchała wszelkich rockowych odmian muzyki, od Emo-watych Green Day’ów i Linkin Parków, przez ballady o niespełnionej miłości w stylu Three Doors Down, przez cięższe brzmienia w kierunku Bullet For My Valentine aż do naprawdę zatwardziałego i zdziadziałego okresu słuchania Megadeth czy Pantery – ulubioną wokalistką jest Florence.
Florence, której najcięższym możliwym określeniem jest Indie rock. Której każda piosenka jest inna, miesza się z popem, soulem. Coś, co w wykonaniu faceta byłoby śmieciem obok którego nie tylko nie przeszłabym obojętnie, ale rozstrzelałabym na ranienie moich uszu. Florence, której teksty są głębokie, metaforyczne, mroczne, liryczne i romantyczne. Wszystko to, czym gardziłam na lekcjach polskiego. Florence, która wygląda na wiecznie niewyspaną i nieumalowaną, której garderoba jest pomięta i czasem sprawia wrażenie wyjętej ze śmietnika.
To ten typ zagubionej, delikatnej, eterycznej i tak do bólu oryginalnej i alternatywnej osoby, której do tej pory nie byłam w stanie zdzierżyć.
Cóż, tylko krowa nie zmienia zdania.
Jej koncert w Krakowie w sierpniu ’13 zapamiętam z wielu względów. Nadal sceptyczna, miałam wokół siebie barierę, przez którą starałam się nic nie przepuszczać. Obserwowałam za to ludzi – tych szczęśliwych, podekscytowanych ludzi, którzy wrzeszczeli jak opętani, gdy tylko harfa wjechała na scenę. Roziskrzone oczy i zaciśnięte dłonie tysięcy fanów, których w jednym momencie serca stanęły, a ich cały świat skupił się na rudej łepetynie w czarnej, skromnej sukience na środku sceny.
Ciężko opisać ścisk serca w obliczu nagle spływającej świadomości, jaką siłę ma muzyka. Jaką władzę ma ta szczupła, delikatna osóbka, biegająca po scenie na bosaka, a czasami przystająca, by nieobecnym (zagubionym?) wzrokiem przejechać po widowni. Florence nie łapie kontaktu wzrokowego, nie widzi swojej popularności i siły. Jest oderwana od tego wszystkiego, uśmiecha się nie w dumie, a zdumieniu.
Uderzenia basów, które trzęsą ziemią (nie podłogą – ziemią) i klatkami piersiowymi można zaznać na wielu koncertach. Wywrzeszczanego jak jeden mąż, znanego na pamięć, wyrytego na sercu tekstu – również. Lecz to ten blady, rozkojarzony wzrok, to skinięcie wychudzonej dłoni i zapytanie w oczach – Co wy tu wszyscy robicie? – jest tym, co odróżnia Florence od reszty.
Pod koniec koncertu chrypiałam i kulałam. Starałam się zachować spokój i wyprowadzić moje towarzyszki cało z morza ludzi. Potem, stojąc samej pół godziny w kolejce po picie, gdy one dochodziły do siebie, zdałam sobie sprawę, że moja bariera pękła. Że dopiero teraz do mnie dochodzi, co właśnie przeżyłam, że byłam częścią - tysięczną, malutką kroplą w tym morzu – masy, która zdefiniowała ten koncert. Że zostałam zaklęta, nie mniej nie bardziej, przez muzykę, której nie zawsze rozumiem, której nie zawsze potrzebuję, i która na pewno do mnie w ogóle nie pasuje.
Przez miesiące do następnego koncertu nawet nie zorientowałam się, gdy Florence stała się mi jeszcze bliższa. Nie słuchałam jej wcale dużo, i tak już wszystko znałam na pamięć, a poznałam rzesze nowych artystów. A mimo to podeszła mnie w niespodziewany sposób.
To moment, w którym jej słuchałam, powód, sprawił, że nabrałam do niej tak emocjonalnego podejścia. Gdy nieobecnym wzrokiem skanowałam wyświetlacz i naciskałam „play”, byłam zwykle bardzo szczęśliwa lub bardzo smutna. I to eufemizmy, bo w moim chorym przypadku „szczęście” powoli przeskalowało się w euforię i zatracenie, a „smutek” w rozpacz i nędzę. Balansowałam po skraju noża i w obu przypadkach wracałam myślami do tego koncertu. Czułam, jak muzyka mnie wypełnia. Teksty nie tylko obiecywały, pocieszały i radziły. Opowiadały, tuż do mojego ucha, własne historie, zdające się mówić – Nie tylko ty tak masz. Ja czułam to samo.
To właśnie powiedziałam (wykrzyczałam?) w tłumie w sobotę, w czerwcu ’14, gdy przeciskałam się w kierunku sceny z niewinną kocią gracją, a moja towarzyszka stwierdziła, że nie idzie ze mną.
Dlaczego? – spytałam.
To tylko Florence.
To nie przystojny facet, to nie wielka, międzynarodowa sława, to nie perkusista, którego przesiąknięte potem pałeczki mogłabym złapać i trzymać w pokoju, a potem sprzedać na eBay’u. Poza tym – nie dasz rady. Tu są tysiące ludzi. Każdy tam idzie, nie uda ci się.
To tylko Florence.
Mam nadzieję, że nie klęłam za bardzo. Wytłumaczyłam raptownie rozmówczyni, że to bluźnierstwo. Że Florence jest dla mnie ważna. Że to osoba, której głos słyszałam w uchu w najlepszych i najgorszych chwilach mojego życia, gdy nikogo innego obok mnie nie było. Że ją poznałam. Że to głupie, ale ona zna mnie i ja jej potrzebuję. Że to genialna osoba, której nie rozumiem… a chcę.
Że to jest Florence.
Miałam przez moment wrażenie, że wszystko pójdzie źle. Że przyjechałyśmy za późno, że przez koncert nie zdążę skończyć projektu na studia, że nie wrócę do domu przez Paradę, że bramkarz żartujący, że nas nie wpuści, bo mamy nienumerowane miejsca na płytę (what?) wyprorokował coś złego. Że narzekanie koleżanek udzieli mi się, i ten koncert nie będzie miał nic do poprzedniego.
Zacisnęłam jednak zęby.
Nie pozwolę, by była to recenzja z koncertu. Nie powiem słowa o Bombay Bicycle Club, The Wombats i The Kooks, bo nie byli ważni.
Ważne było, że kilka minut przed dwudziestą trzecią zobaczyłam jasnoszarą barierkę. Że od sceny dzieliło mnie co najwyżej pięć metrów. Wszystkie byłyśmy zaskoczone, że to już, że zaraz, a wokół nas tyle ludzi, którzy się pchają i pchają.
Tuż przed nami był Fanclub Florence. Mieli koszulki, gadżety, wianki, brokat. Full wypas. Byli typowi fani – przestępujący z nogi na nogę, podekscytowani, których w życiu nie mogłabym oderwać od misji, jaką było zobaczenie ich „Flo” z bliska. Mówili o niej jak o starej przyjaciółce.
Byli też tacy, którzy przysypiali – faceci wielcy jak dąb, którzy mruczeli, że są zmęczeni i mają już dość tego koncertu. Zastanawiałam się, jak puści muszą być. Jak bardzo nędzni, skoro nic tak wyjątkowego, czego nie można kupić (nie dosłownie) nie sprawia im radości.
Miałam ochotę ich zabić.
Jednak zrozumiałam, że wszystko musiało pójść dobrze.
Jednak wolontariuszka zapinająca mi oczojebnozieloną opaskę na nadgarstku puściła mi oko. Jednak kasjer sprzedający nam wodę uległ naszym zalotnym uśmiechom i dał nam zakręconą butelkę, nie kubek.
Tylko nikomu nie mówcie.
Jednak fanklubowiczki odwróciły się ku nam, zaczęły rozmawiać.
Nie macie brokatu – zauważyły.
No… nie.
Odkręcony krem podstawiono mi pod nos. Posmarowałam się nim na całej twarzy.
Zamknijcie oczy i głowa do góry.
Kilo brokatu przyklejonego do skóry miało pewnie polepszyć wrażenia.
Jednak pod sceną czekało nas jednak więcej miłych zaskoczeń. Bohaterami dnia przez moment nie była Florence, a… oni:
 Wolontariusze z Kropli Beskidu, którzy z uśmiechem na stałe przylepionym do ust nalewali wody do papierowych kubków i podawali je nam.
Mimo że nie było bardzo gorąco, można było być poważnie zmęczonym i odwodnionym. To w tych „kolejkach pokoju” – podawaniu sobie setek kubków pomiędzy rękami nieznajomych, zobaczyłam pierwszą tego dnia iskierkę. To był jednak magiczny dzień.
Wokół była masa cudzoziemców. Obok nas stała Hiszpanka (jeszcze niższa niż ja!) od której piersi odbijałyśmy się, gdy ktoś z tyłu pchał ją na nas, bo ktoś z obsługi technicznej przeszedł przez zaciemnioną scenę.
Oh, ¡Dios mío! ¿Por qué?!
 Podaliśmy jej wodę i poplotkowaliśmy po angielsku. Szybko stworzyło się kółko wzajemnej adoracji – plotki o Florence, kto którą piosenkę lubi najbardziej, skąd jesteśmy, ile kto czekał przed bramkami.
By the way – świadomość, że stoję obok chłopaka z Lublina, który na wejście na stadion czekał od siódmej rano, gdy ja przyjechałam o osiemnastej  – bezcenna. Podokuczałam mu trochę (albo poflirtowałam z  nim – nie jestem pewna) by dopiąć swego.
Minuty tykały, a ja stałam jedną osobę od barierki. Widziałam wszystko, stojąc na podwyższeniu (coś na kształt progu zwalniającego, pewnie na kable) i patrząc nad głową niskiej dziewczyny. Przyjechała z chłopakiem i gdy każdy instrument zespołu był już na miejscu, a za nimi powiewała płachta z intrygującym wzorem, mocno ścisnęła go za rękę.
A tak serio, gdzie twój wianek?
Zasuszony, nie ze mną – odparłam. – Nie miałam siły robić nowego.
            I nagle się zaczęło. Pierwsze nuty, szum, wrzask, postać Florence w czymś, co mogę jedynie nazwać podomką i ewidentnie boso i ewidentnie bez stanika. Tysiące ust skandujących tekst, piski, krzyki, rozmowy i dudniące nagłośnienie, które pozwala mi ją jeszcze jakoś dosłyszeć, bo szum fanów dochodzi tylko z jednej strony.
            Nie ogarniam nic, stoję na palcach, by odprowadzić ją wzrokiem, patrzę jak rozgląda się po pełnym stadionie i wita się z nami.
          Wtedy rozpoczyna się kolejna piosenka, tę lubię bardziej, niesamowity bas, niesamowity rytm. Skandujący tłum robi za piękny chór, którego nie można kupić. Echo stadionu na które narzekają „specjaliści” nagle się przydaje, a każda nuta rozwodnionej i tak piosenki otrzymuje nową, odbitą w tafli barwę.
            Jestem w stanie jedynie uśmiechnąć się porozumiewawczo do koleżanek, które aż skaczą z radości. Wyciągamy ręce i machamy, gdy Florence podchodzi do nas bliżej, stoi na samej krawędzi sceny.
            Chwila przerwy. Długa nuta na gitarze elektrycznej. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem, widzę banany na twarzach ludzi dookoła, nie przeszkadza mi brokat w oku i zapach potu, bo to już teraz. Wszystko się dzieje i nic mnie nie obchodzi i gdyby tylko…
            Brzmią pierwsze nuty harfy i drętwieję. Wszystko jest przepełnione purpurowym światłem. Florence hasa po scenie, z jednej strony na drugą, jakby właśnie nie zaczynał się jej najważniejszy dla mnie utwór.
            Przypomina mi się rozmowa z Kamm, z którą przez swoją gapowatość się w końcu nie spotkałam. Ona chciała Over the Love, ja swoje Howl, mimo że Florence nigdy go nie gra na koncertach. Przypominam sobie jeden jedyny komentarz pod facebookowy'm postem Florence o koncercie – mimo że nigdy nie komentuję masowych postów nie-znajomych, ale Florence jest wyjątkiem – w którym pyta, co ma zagrać dla Polaków.
            Howl – piszę od razu, nawet jeśli to podpucha i to wcale nie ona, ale muszę napisać, bo to moja piosenka, mój kawałek świata, ja cała i nie tylko, mój tekst, moje łzy, moi bohaterowie.
            Florence wychyla się ku publiczności z lekko rozchylonymi ustami, jakby drwiąc. Czeka na odzew, rozgląda się. Perkusja gra do marszu.
            Chwyta mikrofon i zaczyna śpiewać, skupiona, wprost do niego, lekko pochylona, idąc w moim kierunku.
            Zaczynam szlochać i zakrywam twarz rękoma. Tylko rozczulony wzrok i pocieszające ramię wokół mnie sprowadza mnie na ziemię. Jestem tu, tuż obok (pod) Florence, która śpiewa w moim kierunku tekst tak bardzo mi znany i tak bardzo trafiający w moje sedno.
            Florence idzie dalej, wyciąga rękę ku publiczności, a wszyscy wokół mówią – nie krzyczą – tekst, jakby też mówili do mnie, o mnie, o niej też, i do niej, i ona wyciąga mikrofon w inną strefę fanów, którzy pomagają śpiewać, mówią tekst szybko i z bolesną znajomością jak zahipnotyzowani.
            Wokół są ludzie, którzy lubią to, co ja. Kochają ją tak jak ja i być może mają ku temu te same powody. Trafia to do nich, rozumieją to, a może to Florence nas rozumie, nie odwrotnie, i dlatego o tym śpiewa i dlatego to takie piękne.
            Wpatruję się w nią jak głupia, w jej farbowane włosy, które są jak moje naturalne, gdy ja w napływie chęci zmian ufarbowałam się, by być jak ona kiedyś i nie mogę przestać płakać i krzyczeć. Chodzi tym swoim zarzucającym krokiem, jakby szła po łące, wśród kwiatów w wiosenny poranek, a nie będąc centrum wszechświata tysięcy ludzi i kolejnych milionów, których tam nie ma a chcieliby lub powinni.
            Ruda łepetyna znika, Florence zeskakuje niżej, śpiewając do mojej grupy kolejną zwrotkę i już z powrotem czuję grunt pod nogami. Śpiewamy z nią wszyscy, machamy do niej i wyciągamy ręce. Florence nas nie widzi, ale nie szkodzi. My uśmiechamy się za nią i to wystarczy. Zadziera sukienkę i wskakuje z powrotem na scenę i odprowadzamy ją wzrokiem, wiedząc, że wróci. Unosi materiał, pokazując całą nogę i tańczy, i chodzi wzdłuż krawędzi, śpiewając jakby sama dla siebie. Bez wysiłku, lekko. Jest jak ryba w wodzie.
            Nikt z nas nie spodziewa się szaleństwa, jakie następuje przy Rabbit Heart. Tego jak Florence wchodzi w publiczność lub robi piruet, obsypując się brokatem. Wszyscy widzą wianki i radość, i absolutną bekę chórku z tego, co gwiazda robi pod sceną, biegając bez opamiętania i piszcząc do mikrofonu.
            Każdy truchleje przy jej najdłuższej nucie podczas No Light, No Light.
            Nikt nie spodziewa się coveru, wszyscy szepczą, czy to aby nie nowa piosenka z kolejnej płyty, na którą wszyscy do cholery czekamy. Skaczemy, a ludzie rozsypują brokat. Depczemy porzucone kubki.
            Ludzie wariują, gdy śpiewa Over the Love, o które też prosiliśmy i uśmiecham się na myśl, że Kamm będzie zadowolona. Moje koleżanki nie znają, ale szybko im tłumaczę. Odkrywam ten utwór na nowo i znów chce mi się płakać.
            I mówi do nas. Mówi, że nas kocha, że czekała na ten występ, że wzruszyła się niespodziankami (czerwone morze serc) i listę piosenek przygotowała specjalnie dla nas, zgodnie z naszymi prośbami. Nic dziwnego, że słyszymy Blinding, Sweet Nothing czy Breaking Down.
            Jestem czerwona z radości.
            Florence spotyka się z fanklubem za kulisami, wszyscy są w brokacie. Robią masę zdjęć. Mówi organizatorom, że to najważniejszy koncert w jej życiu.
            A ja wciąż nie wierzę. Nie pozwalam barierze oddzielić mnie od tych wrażeń, nawet jeśli ludzie się pchają, krzyczą, a moja skóra pokryta jest tak grubą warstwą brokatu, że wygląda jak rybie łuski.
            Koncert przedłuża się, bogu dzięki, bo nie chcę wracać.
            Człapiemy do przystanku, ale pięćdziesiąt tysięcy osób w jednym autobusie to zły pomysł. Wokół są tłumy. Śmieją się, gadają, piją piwo.
           Dopiero teraz orientuję się, że to nie chodnik się nagle rozrósł, ale ta chmara ludzi idzie do centrum środkiem ulicy. Dosłownie yolo-walk największą ulicą i najsławniejszym mostem Warszawy. Wszędzie brokat, który skrzy się w świetle latarni. Całe centrum stolicy, od stadionu po dworzec, jest opanowane przez wianki i Florence.


            Dzięki Mundialowi w domu czekało na mnie piwo. Brokat miałam następnego dnia na całej głowie, mimo dwukrotnego mycia włosów. Mama nie może go usunąć też z pralki.  Spałam jak zabita.
            Do tej pory oglądam nagrania z koncertów i analizuję je – już na trzeźwo.
            Ściągnęłam oficjalne video z czterech piosenek. Głupie Orange nie pozwoliło na transmisję live, a Youtube zaraz będzie usuwał. Musi wystarczyć.
            Z projektu dostałam lepszą ocenę, niż kiedykolwiek, a reszta studentów zazdrości mi koncertu.
            Nie wszystko było idealne. Nigdy nic nie jest. Nie muszę się jednak nikomu już tłumaczyć z mojego szczęścia. Znajomi mogą niedowierzać, śmiać się ze mnie, pytać czemu, ale ja już tylko wzruszam ramionami. Oni, w swoich barierach, nie zrozumieją.
            Zabiorę ich wszystkich ze sobą następnym razem.